Artykuły

Salem w Bruegelandii

Trzysta lat temu na dalekiej amerykańskiej prowincji w Salem w Massachusetts wybuchła zbiorowa histeria na tle religijnym. W atmosferze powodowanych emocją oskarżeń, pomówień i swoistego moralnego terroru rozpoczął się głośny proces o czary i kontakty z szatanem w wyniku którego to kilkanaście absolutnie niewinnych ludzi skazano na śmierć. Pamięć o wydarzeniach z sierpnia 1692 roku w Ameryce jest wciąż żywa. Ileż to publikacji ukazało się tam w rocznicę procesu. Salem funkcjonuje obecnie w Stanach jako symbol zniewolenia histerii, fanatyzmu i bezprawia.

W 1953 roku na kanwie tych historycznych zdarzeń Arthur Miller napisał głośna sztukę z wyraźnie politycznym kluczem. Dość jedno znacznie odebrano ją wówczas w Ameryce jako głos w dyskusji o współczesnym "polowaniu na czarownice". Tak zwanej ustawie o działalności antyamerykańskiej McCarthy'ego, która pozwalała w świetle prawa rozprawić się z całą amerykańską intelektualną lewicą, z wszystkim którzy w sprawach politycznych mieli własne zdanie, lub zmusić ich do obłudy i samokrytyki. Było to coś w rodzaju amerykańskiej wersji ustawy lustracyjnej, takiego małego, współczesnego "polowania na czarownice4'

Jadąc do Kalisza na "Czarownice z Salem" Arthura Millera spodziewałem się raczej realistycznej sztuki w amerykańskich siedemnastowiecznych realiach, w jakimś tam stopniu odnoszącej się także do naszych współczesnych spraw. Tropienia ludzi związanych z ancien regime, ustawy lustracyjnej, ideologicznego prymatu Kościoła itd. I prawdę powiedziawszy nawet się trochę obawiałem, że zbyt jedno znacznie publicystyczne odczytanie sztuki zabrzmi może nieco płasko i banalnie. Ale nie. Nic z tego. Jacek Bunsch poszedł absolutnie innym tropem. Nadał procesowi w Salem taką oprawę, że właściwie jest to już inna jakby sztuka. Wielki uniwersalny w swych treściach, ubrany w ewangeliczne sceny i obrazy, moralitet. Mający także w sobie coś z koturnowej nieco tragedii. Nie przylega to wszystko do tak mocno osadzonej w realiach amerykańskiej purytańskiej prowincji sztuki Millera. Przedstawienie to ma raczej w sobie coś z opery. Nie tej dziewiętnastowiecznej jednakże opery, ale teatru operowego Ryszarda Peryta z "Carmina burana" Orffa, "Joanna d'Arc na stosie" Honnegera czy "Ognistego Anioła" Prokofiewa.

Przedstawienie zaczyna się potężna sekwencja muzyczna Carla Orffa oraz projekcja jakże sugestywnych scen i obrazów od Bruegela do mistycznych mistrzów hiszpańskiego baroku. Aktorzy hieratycznie zakomponowani w grupy podają tekst na sposób teatralny nieco patetycznie. W pierwszych scenach spektaklu wszystko to drażni i razi. Wyczuwa się niespójność obrazu i słowa. Pomieszanie konwencji, zagubienie aktora. Ale już po chwili wyszukana uroda teatralna tego spektaklu sprawia, ze widz zaczyna śledzić bieg zdarzeń scenicznych z rosnącym zainteresowaniem. Odzwyczaił się już teraz, w czasie biedy i kryzysu, od tak wielkich inscenizacyjnie przedstawień skazany na małoobsadowe sztuki i to obywające się z reguły bez dekoracji. A tutaj absolutnie nieoczekiwanie przed sobą szeroko zakrojone i zaskakująco sprawnie zorganizowane i aktorsko, i wizualnie widowisko. Wspaniałą projekcję scen i obrazów pełną zjaw, marionet i mistycznych korowodów, wyczarowanych tu przez Jadwigę Mydlarską. I to sprawia ogromne wrażenie. Dawno już w każdym razie nie oglądałem, tak bardzo efektownego inscenizacyjnie i tak precyzyjnie zorganizowanego przez reżysera i scenografa spektaklu. Chociaż po prawdzie nadal nie wiem czemu to wszystko służyć miało w tej właśnie z gruntu realistyczno-faktograficznej sztuce Millera.

Przedstawienie Jacka Bunscha i Jadwigi Mydlarskiej przede wszystkim jest więc widowiskiem. Nie eksponuje na plan pierwszy psychologicznej charakterystyki postaci i ich indywidualnego piętna. W tak pomyślanym spektaklu nie ma więc właściwie miejsca na niewielkie role aktorskie. Jest natomiast w tym przedstawieniu dobry aktorsko zespół. I bez tych zmian, jakie przeprowadził w nim Zbigniew Lesień, z całą pewnością dawny zespół nie byłby w stanie podołać tym zadaniom.

W pamięci widza pozostają tu przede wszystkim heroiczny Proctor Lecha Wierzbowskiego, obaj pastorzy Tomasz Karasiński i Wojciech Oleksiewicz, pełna ekspresji Abigail Karoliny Jóźwiak oraz świetnie z nią skontrastowana surowa i powściągliwa Elizabeth Ireny Rybickiej. Przede wszystkim jednak opuszczając teatr pozostajemy pod wrażeniem ogromnego bogactwa i urody zastosowanych w nim środków teatralnych. I całej tej tak niebywałej w czasie kryzysu wielkiej machiny teatralnej, a tak sprawnie uruchomionej tutaj, przez reżysera i scenografa.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji