Bez stania w kolejce
Kiedy żona wróciła z porannych zakupów bez gazet, bo "pani" z kiosku nie doczekawszy się żadnej rekompensaty odmówiła odkładania dzienników, nadeszła minie odkrywcza, jak sądzę, refleksja. Otóż telewizja jako jedna z nielicznych dystrybutorek dóbr nie zmusza nas do wystawania w kolejkach: jej prezenterzy i redaktorzy nie oczekują żadnych prezentów. Nie muszę zatem pamiętać o imieninach Jana Suzina, ani poszukiwać "delicji szampańskich" aby przypodobać się Edycie Wojtczak; bez bombonierki dopuszcza mnie do Filmoteki Arcydzieł Jacek Fuksiewicz. I jest w tym jakaś pociecha.
Choć gdyby było inaczej - zastanawiałem się teraz - "za czym" w tej kolejce do programu tv bym stanął, do którego z redaktorów uśmiechałbym się zapobiegliwie?
Kazimierz Karabasz, bohater audycji "Klasycy dokumentu" (15.III) wyreżyserował w poniedziałkowym teatrze "Śmierć komiwojażera". Po głośnych "Czarownicach z Salem" to druga sztuka Artura Millera, którą mogliśmy w TVP w krótkim czasie obejrzeć. Cokolwiek można byłoby o Millerze powiedzieć, jest on przede wszystkim wybitnym dramaturgiem - realistą. Zrozumiałe zatem, że właśnie Karabasz tę sztukę postanowił w teatrze TVP zaprezentować. Okazało się jednak, że telewizyjny model teatru, jaki od pewnego czasu się u nas ukształtował, a więc model sztuki statycznej i niby-hieratycznej, koturnowej i staroświeckiej (zamiast scenograficznej naturalności dekoracja i draperia, atmosfera kulis i sceny pudełkowej, papiermache i malowanka), jest nie do przezwyciężenia nawet przez twórcę pracującego w innym (a bliższym przecież telewizji) żywiole artystycznym. Cóż z tego, że we wszystkich recenzjach, czy to z Fredry, czy Blizińskiego, z Wyspiańskiego (jakże irytujący był ten sztalugowy horyzont i te papierowe kamienie) czy Strindberga chwalono przede wszystkim aktorów, zapominając o tym, że winni być oni jednym z elementów całościowej koncepcji widowiska. Z reguły zresztą bywało tak, iż na tle całego zespołu wykonawców błyszczała jedna gwiazda, usuwając w cień, cała resztę. Pisze się więc z mieszanymi uczuciami, o nawrocie "teatru aktora", o wybitnych kreacjach, o olśniewającym warsztacie,, tracąc z.. pola widzenia to, czym teatr, jeśli ma się nazywać telewizyjnym, powinien się charakteryzować. Pozytywnym przykładem niechaj będą tu emisje "Teatru tv na świecie" czy prawdziwie nieliczne polskie realizacje (A. Wajda, A Holland, K. Kieślowski, G. Królikiewicz), które pozwalają wierzyć w autentyczną sztukę małego ekranu.
Wracając do poniedziałkowej "Śmierć komiwojażera" trzeba powiedzieć że jest ta sztuka przede wszystkim realistycznym dramatem rozgrywającym się w konkretnymi środowisku i konkretnym czasie a dopiero potem uogólnieniem i artystyczną metaforą. Kazimierz Karabasz zrobił na odwrót: najpierw jakby jakąś imaginacyjną psychodramę (zafascynowany - jak się zdaje osobowością i możliwościami aktorskimi Tadeusza Łomnickiego) a tylko w tle markował społeczne wymiary dzieła Millera. Czy można było się tego spodziewać po dokumentaliście i wybitnym realiście? Powiem tak: jak długo dla poniedziałkowych inscenizacji punktem wyjścia będzie teatr z całą swoją garderobiano-zestawokową konwencją tak długo nie będzie istniało oryginalne i specyficznie telewizyjne widowisko.
W piątek (21.III) obejrzeliśmy kolejną premierę Studia Faktu i Sensacji a mianowicie: "Proces Alberta Forstera" (scenariusz Jacek Kotlica i Andrzej Twerdochlitb), zrealizowany przez Jerzego Afanasjewa. Studio to, kierowane przez Michała Jagiełłę, zaleca się tymczasem bogatą oprawą propagandową. Mam tu na myśli liczne zapowiedzi o plamach repertuarowych, wywiady szefa, prognozy programowe i inne informacje. Przyjmujemy to pełni nadziei i niecierpliwych oczekiwań. Ekspansywność nowego studia wyraża się w tym, że podczas ostatniego tygodnia co najmniej kilkanaście razy oglądaliśmy zapowiedź premiery Jerzego Afanasjewa. To dobrze. Jednak trzeba powiedzieć, że najlepsze widowiska faktu ("Proces norymberski" J. Antczaka, "Przed burzą" R. Wionczka. "Trzeci Maja" G. Królikiewicza i parę jeszcze innych) powstały na długo, zanim Studio Michała Jagiełły uzyskało status redakcyjny. Formuła "Procesu norymberskiego" była swoistym telewizyjnym ewenementem, "Proces Rudolfa Hoesa" twórczym powtórzeniem, a kształt "Procesu Alberta Forstera" konwencjonalnym stereotypem. Oczywiście mam na myśli zamysł inscenizacyjny, bo przecież same fakty z działalności gauleitera Gdańska, nazistowskiego namiestnika odpowiedzialnego za bezwzględne unicestwienie polskości Gdańska domagają się ciągłej pamięci ku przestrodze całych pokoleń. Podjęcie tego tematu ma więc nie tylko charakter zwykłej rekonstrukcji historycznej. To wszystko prawda. Ale prawdą jest i to, że powielanie, nawet najlepszych wzorów, przynosi niekiedy efekty wprost przeciwne od założonych. Że oglądaliśmy "Proces Alberta Forstera" z uwagą, nie powinno zadowalać telewizyjnych twórców tego programu, a tym bardziej nie powinno satysfakcjonować szefów studia. Niechaj zapowiadanym faktom towarzyszą nieustanne i uporczywe poszukiwania takich środków wyrazu, które tym faktom sprostają.