"Śmierć komiwojażera"
Przedstawienie "Śmierci komiwojażera" w Teatrze Telewizji (17 marca br.) jest niewątpliwie jednym z ciekawszych wydarzeń obecnego sezonu telewizyjnego. Jest to wydarzenie ciekawe, mimo że pierwszym wrażeniem, jakie odnosi się po obejrzeniu tego spektaklu, jest refleksja, jak bardzo zestarzała się ta klasyczna już dzisiaj sztuka Arthura Millera.
"Starość" "Śmierci komiwojażera" nie jest w moim odczuciu zestarzeniem się formy tej sztuki, lecz zużyciem się tematu. "Śmierć komiwojażera" w momencie, gdy została napisana, była na tle dramaturgii amerykańskiej wydarzeniem doniosłym. Może nie było to zwieńczenie, ale w każdym razie bardzo wysoki punkt długiej linii realistycznej dramaturgii amerykańskiej, wiodącej od O'Neilla, Tennessee Williamsa i innych populistycznych pisarzy kontynentu, których siła polegała na zauważeniu z całą wyrazistością codzienności i trudu życia amerykańskiego "szarych ludzi". Miller w "Śmierci komiwojażera" jest niewątpliwie spadkobiercą tej linii, przejmuje jej etykę, jej humanistyczny punkt widzenia, jej drastyczny realizm i przeświecający przez powłokę brutalnego realizmu lekki odcień lirycznej poezji i marzenia. Także struktura sztuki przypomina - przez swoje spojrzenia wstecz przede wszystkim - szeroką, epicką nutę Tennessee Williamsa na przykład, chociaż Miller wydaje się bardziej zwarty, oszczędniejszy, bardziej "nowoczesny".
A więc być może sekret "zestarzenia się" "Śmierci komiwojażera" polega na tym, że nie otwiera ona, lecz raczej zamyka pewien krąg doświadczeń amerykańskiej dramaturgii i amerykańskiej sceny? Jest udziałem dzieł kończących okresy artystycznego i myślowego rozwoju, że są one równocześnie najpełniejsze, najbardziej dojrzałe i w jakimś sensie skierowane w przeszłość, ku zdobytym już doświadczeniom.
Ale nie w tym przede wszystkim upatruję owo "zestarzenie się", które jest niewątpliwą krzywdą tej znakomitej sztuki. Widzę je także w tym, że tylu ludzi później podjęło ten sam motyw, że to, co w "Śmierci komiwojażera" było nowe i odkrywcze dzisiaj widzimy poprzez ciąg nie tyle może naśladownictw, ile wariantów, stworzonych przez późniejszą sztukę. Jest
tych wariantów bez liku - znajdujemy je nawet u Różewicza w jego "Kartotece" - i czymże innym, jak nie stereotypem jest już dzisiaj postać "szarego człowieka", który rekapitulując swoje pełne wysiłku i wyrzeczeń życie widzi w nim miałkość, zbiór wydarzeń bez znaczenia, działań bez sensu, przedmiotów bez wartości, złudzeń bez pokrycia?
Chciałbym być dobrze zrozumiany: nie jest to "wina" Millera, to raczej Millerowi stała się krzywda, polegająca na tym, że także odkrywcze, świeże, po raz pierwszy nakreślone w ten sposób rysy jego sztuki oglądamy dzisiaj przez pryzmat wersji późniejszych (co wcale nie znaczy, że lepszych i bardziej dojrzałych) i że nawarstwienie się tych wersji zamienia te rysy w kliszę.
Oczywiście, jest w sztuce Millera wiele spraw, które kliszą się nie stały, a nawet przeciwnie - nabrały dzisiaj nowych znaczeń. Taką sprawą jest m.in. problem autentyzmu. Miller bowiem nie tylko pokazuje bezowocność nieudanego życia, ale winą za tę bezowocność obarcza sztampę wychowawczą, jaką dla kultury amerykańskiej tamtego okresu była sztampa sukcesu. Człowiek, którego pokazuje Miller, ludzie, których pokazuje, nie tylko są mierzeni, ale także mierzą siebie samych miarą sukcesu, to znaczy publicznej aprobaty dla ich osiągnięć, wyrażanej przez skonwencjonalizowane społeczeństwo.
Czymże innym, jak nie buntem przeciwko takim właśnie miarom była cała wielka rewolucja obyczajowa, która nastąpiła w Ameryce lat sześćdziesiątych, a która jako główne swoje zawołanie, skierowane przeciwko "the american values" wysunęła właśnie hasło autentyzmu, to znaczy zgodności życia nie tyle ze wzorcami nadającymi się do publicznej aprobaty, ile z zewnętrzną potrzebą i prawdą jednostki ludzkiej? Oglądając "Śmierć komiwojażera" widzimy ten motyw całkiem wyraźnie, jest on tym ciekawszy, im lepiej znamy jego dalszą ewolucję w kulturze amerykańskiej.
Przedstawienie telewizyjne "Śmierci komiwojażera", reżyserowane przez Kazimierza Karabasza, już na pierwszy rzut oka zdradza nam filmowe zaplecze reżysera. Widać to przede wszystkim w potraktowaniu problemu dwuwarstwowości sztuki, jej dwóch czasów akcji, z których jeden jest czasem akcji współczesnej, drugi - czasem reminiscencji. Odrębność tych dwóch czasów akcji jest zagadnieniem subtelnym.
W intencji autora, jak się zdaje, jest to odrębność ściśle pozorna: przeszłość, która pojawia się w trakcie spełniania się teraźniejszości, jest w istocie jej częścią. Granica czasów tak akcentowana w dramaturgii tradycyjnej, jest dla "nowej powieści" na przykład granicą całkiem pozorną, skoro przeszłość żyje w każdym czynie współczesnym i każdy nasz czyn inicjuje także przyszły bieg wydarzeń. Karabasz jednak potraktował rzecz całkiem dosłownie i, żeby tak rzec, tradycyjnie. Plany reminiscencyjne nie tylko wydzielił, ale także podkreślił je dodatkowo odmianną, prześwietloną i zapożyczoną od filmu techniką zdjęciową. Myślę, że można by się spierać z tym efektem, z jego przesadną dosłownością, rezygnującą z wszelkich półtonów.
Niewątpliwie jednak nie sposób realizacji, ale obsada przede wszystkim decyduje o wartości tego przedstawienia. Nie tak dawno przecież pisałem na tym miejscu o rolach, które stworzył w Teatrze Telewizji Tadeusz Łomnicki i wyrażałem żal, że tak rzadko oglądamy go obecnie na szklanym ekranie. I oto Łomnicki właśnie ukazał nam się jako komiwojażer Millera, stając się ośrodkiem całego spektaklu.
Był to Łomnicki, jakiego dawno nie oglądaliśmy ani w telewizji, ani nawet na scenie. Zarówno bowiem w dawnych, telewizyjnych, jak i w wielu obecnych swoich teatralnych rolach głównym akcentem, używanym przez Łomnickiego, była charakterystyczność. Łomnicki jest wielkim technikiem aktorstwa, jego warsztat operuje repertuarem niezawodnych środków, którymi skrótowo, ostro potrafi on portretować, a zarazem jakby nieco przerysowywać sylwetki ludzkie.
Otóż w "Śmierci komiwojażera" Łomnicki odrzucił nieomal cały ten swój mistrzowski arsenał techniczny, odrzucił albo raczej schował go tak głęboko, że stał się on na pierwszy rzut oka niewidoczny. Otrzymaliśmy postać nie charakterystyczną, lecz liryczna, stonowaną, ciepłą i wzruszającą. Jego komiwojażer nie jest śmiesznym człowieczkiem, uwikłanym we własny los, lecz człowiekiem tragicznym. Rozumiejąc, że gra on w istocie człowieka małego, "szarego", powszedniego - Łomnicki z niezawodnym wyczuciem postanowił nadać mu rysy głębokie, nieomal monumentalne. Rodzajowa charakterystyczność postaci, której aktor wydaje się świadom, uzupełniona została o rysy uniwersalne. To nie człowieczek, lecz człowiek, nie godny współczucia tato, lecz ojciec.
W duecie z Łomnickim wystąpiła Barbara Krafftówna. Kontakt między tymi postaciami wydał mi się nieomal idealny, zaznaczona przez autora linia porozumienia między nimi nieomal dotykalna. I oto, w rezultacie, aktorstwo przede wszystkim sprawiło, że ów spektakl - nieco konwencjonalny sztuki nieco "zestarzałej" - stał się ważną datą w sezonie Teatru Telewizji.