Artykuły

Smutne bo smutne, ale jak zrobione

SZTUKA Artura Millera, którą oglądaliśmy ostatnio w Teatrze Telewizji jest przeraźliwie smutna. No bo zastanówmy się: jest to opowiadanie o grze, w której każdy właściwie przegrywa. Ojciec rodziny staje się ofiarą wielkiego kryzysu finansowego przełomu lat dwudziestych i trzydziestych. Jeszcze tak niedawno potężny, opływający w dostatki i prestiż, teraz przygnieciony katastroficzną apatią, zagrożony nędzą, zamyka się w sobie, "wyłącza się" od świata i ludzi.

Ma dwóch synów. Jeden z nich (Stanisław Zaczyk) jest indywidualnością co się zowie. Nic go nie obchodzi bankructwo, jest zdecydowany zrobić wielką karierę - między innymi poprzez studia - choćby nawet kosztem ojca. Odcina się od zbankrutowanej rodziny, robi swoje. Drugi - rezygnuje z ciekawie zapowiadającej się przyszłości, przyjmuje jakąś mizerną posadkę w policji - aby nie opuścić ojca, aby dostarczyć mu środków utrzymania i - co chyba równie ważne - pomóc mu psychicznie.

I co? Przegrywają obydwaj. Ten "silny charakter", ten człowiek zdecydowany iść po karierę choćby po trupach - przeżywa jakieś straszliwe załamania: rozkład życia rodzinnego, jakiś pobyt w szpitalu psychiatrycznym, jakaś przez dłuższy czas trwająca niemożność wykonywania zawodu. To nie jest w sztuce wyraźnie powiedziane; możemy przypuszczać wszakże, że prawdopodobnie na dnie tych trudności znajdziemy jakiś kompleks winy, poczucie, że nie postąpiło się tak jak należało.

A ten drugi? Ten, który dla ratowania ojca zrezygnował z szerokich perspektyw życiowych, przyjął bardzo podrzędne miejsce w społeczeństwie. choć niewątpliwie stać go było na więcej, znacznie więcej... Pod koniec sztuki dowie się. że ofiara jego była daremna, że można było przecież jakoś pogodzić i opiekę nad ojcem i realizację własnych osobistych marzeń.

CIĘŻKIE WRAŻENIE

Życiowych bankrutów w tej sztuce jest więcej; są nimi właściwie wszyscy - i ten brat, który wybrał karierę mimo wszystko, i ten brat, który wybrał poświęcenie (Krzysztof Chamieć), i żona tego ostatniego (Hanna Skarżanka) i - na swój sposób - także stary handlarz meblami (Jan Świderski). Los równie ciężko obszedł się z motywami szlachetnymi i motywami nieszlachetnymi: w końcu zawodzi próba jakiegoś porozumienia między braćmi - i tak już pozostaną: z poczuciem kieski, samotności, daremności wysiłków podejmowanych w tę lub tamta stronę.

Tego rodzaju sztuki im są lepsze, tym są gorsze. To znaczy: im lepiej je napisano, im lepiej zagrano, tym cięższe wrażenie - o daremności wysiłków, o tym, że takie czy inne motywy działania zostały wybrane, o tym, że i tak i tak na końcu tego wszystkiego jest wszechogarniające poczucie daremności i jałowości istnienia, poczucie klęski, która nastąpiłaby niezależnie od tego jakby się człowiek zachował.

Jej wszechmocny pesymizm jest w ogóle charakterystyczny dla twórczości Artura Millera: wszyscy jesteśmy skazani na upadek, wszyscy jesteśmy po upadku, że zacytuję fragment granej parę lat temu w warszawskim teatrze "Współczesnym" innej sztuki tego samego autora, noszącej tytuł właśnie: "Po upadku".

SKĄD TEN PESYMIZM?

Zjawisko jest raczej nieodosobnione. Dla znacznej części sztuki współczesnej charakterystyczny jest właśnie ten pesymizm, to zmodernizowane vanitas vanitatum, przekonanie o próżności i daremności, o tym, że wszystko i tak skończy się źle. Samotność człowieka, daremność jego wysiłków, nawet to jest bez znaczenia, jakimi ten człowiek motywami się kieruje - szlachetnymi, czy mniej szlachetnymi. A może nawet klęska jest tym bardziej dotkliwa, im bardziej szlachetne przesłanki wyboru wchodzą w grę?

Czym tłumaczyć ten bardzo silny nurt pesymistyczny?

Oczywiście - temat absolutnie nie na felieton. To wymagałoby dużej rozprawy. Zamarkujmy przeto tylko, trzy główne próby eksplikacji tego zjawiska.

PO PIERWSZE: może ten pesymizm w sztuce światowej wyrasta z wielkiego kryzysu duchowego, jaki wstrząsa współczesnym światem kapitalistycznym. Ten świat stracił najwyraźniej system wyższych wartości, wiarę w sprawy ważniejsze niż życie: jego ethosem stała się technologiczna sprawność i - oczywiście - konsumpcja, która jest coraz bardziej celem samym w sobie. A przecież natura ludzka potrzebuje - dla swojego prawidłowego rozwoju - także wartości wyższego rzędu aniżeli te, które się wiążą z trywialnymi sprawami codzienności.

PO DRUGIE: może przeżywamy wielki okres reakcji na zbyt powierzchowny i zbyt naiwny - jak się okazało - optymizm drugiej połowy dziewiętnastego wieku w jego pozytywistycznej wersji: wiara w automatyzm postępu technicznego i moralnego, we wzajemne powiązanie rozwoju nauki i oświaty z wewnętrznym doskonaleniem się człowieka.

PO TRZECIE: a może tu działa niejasne jeszcze, ale bardzo żywo odczuwalne poczucie zagrożenia ludzkiej egzystencji jako takiej. W latach czterdziestych i częściowo pięćdziesiątych mówiło się szeroko - i chyba nie bez słuszności - że oto po raz pierwszy w swych dziejach ludzkość stworzyła narzędzia własnej samozagłady. Pokazywano przy tym palcem na sprawy nuklearne. Dziś nie tylko one stanowią o groźbie zagrożenia. Nieraz na tych łamach cytowałem pogląd wyrażony w raporcie komisji powołanej przez sekretarza generalnego ONZ U Thanta: uczeni reprezentujący różne szkoły, specjalności, systemy ideologiczne i narody zgodnie orzekli, że "jeśli tak dalej pójdzie", egzystencja ludzka na naszej planecie stanie się w roku 2000 niemożliwa. Teraz ostatnio mieliśmy wypowiedź prof. Picquarda. "Jeżeli dalej tak pójdzie..." No właśnie, to w ciągu dwudziestu pięciu lat życie w morzach (które, ponoć, miały być kolebką wszelkiego życia) stanie się niemożliwe.

ALE JAK ZROBIONE!

Rzuciłem parę najbardziej chodliwych hipotez, które usiłują odpowiedzieć na pytanie: gdzie szukać źródeł ostrego pesymizmu przenikającego znaczną część sztuki światowej, tendencji, która utrzymuje się od dziesiątków lat i wcale nie zdaje się słabnąć.

Warto się nad tym zastanowić. No bo jeśli ludzkość ma rozwiązać bynajmniej niełatwe problemy, jakie zarysowały się przed nią w drugiej połowie XX stulecia, musi przede wszystkim odzyskać wiarę w sens swojego działania, w wartość życia, w znaczenie szlachetnych motywów i tak dalej. Z przesiąkniętą pesymizmem kondycją psychiczną naprawdę trudno dokonać czegokolwiek.

Smutne było to millerowskie przedstawienie, bo smutne, ale jak zrobione! Tyle się pisze o trudnościach przeniesienia sztuki z desek "prawdziwego" teatru na ekran telewizyjny (patrz ostatnia historia za szczecińskim "Hamletem" Grudy...), tym razem jednak przeniesienie wypadło wręcz doskonale. Z pewnością spora w tym zasługa reżysera i wykonawców, w jakiejś jednak mierze chyba i samej sztuki: jest to sztuka kameralna, a takim Telewizja bardziej służy.

O wykonawcach tej sztuki naprawdę trudno pisać. Bywa przeważnie tak, że jeden, drugi czy trzeci robi na nas większe wrażenie, inny mniejsze. Kreacja Jana Świderskiego była z pewnością wybitna, ale wielkie uznanie należy się wszystkim aktorom, którzy zagrali w sposób wyrównany, na bardzo wysokim poziomie.

Tak, to było piękne przedstawienie. Czy jednak Teatr TV (to już staje się prawie moim caeterum censeo...) nie aplikuje nam zbyt dużych dawek pesymizmu, bardzo gorzkich konstatacji o życiu, które przecież są tylko częścią prawdy?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji