Artykuły

Dwadzieścia lat minęło...

A więc to już lat dwadzieścia. Taki kolejny akapit w dziejach zespołu teatralnego zawsze wyzwala w obserwatorze eksplozję wspomnieniowych wzruszeń: znaczące przedstawienia, piękne role. I ów czas, o który byliśmy młodsi. Piszę "my", gdyż tak mi życiorys układa, iż działałem jako aktor właśnie u narodzin tej sceny. Zasłużonymi twórcami jej modelu artystycznego byli ci, którzy zespół ówczesnego Teatru Domu Wojska Polskiego w Teatr Dramatyczny przekształcili: nieżyjący już dyrektor Marian Meller, wybitny scenograf Jan Kosiński, a także Jan Świderski, Ludwik Rene, Lidia Zamkow, Wanda Łuczycka, Ryszarda Hanin, Józef Nowak, Bolesław Płotnicki, Czesław Kalinowski... Dużo nazwisk trzeba by w ten chlubny rząd wpisać, więc wspomnę jeszcze na uroczego artystę i przezacnego człowieka, Aleksandra Dzwonkowskiego, co na tej właśnie scenie sięgał wyżyn aktorskiego kunsztu w brechtowskim "Dobrym człowieku z Seczuanu", w "Wizycie starszej pani" Durrenmatta. Oba te spektakle były dziełem pana Ludwika Rene.

I chyba słusznie się stało, że reżyserię jubileuszowego przedstawienia powierzyło kierownictwo Teatru Dramatycznego właśnie temu twórcy, związanemu z tą sceną taką mnogością dokonań. Z nich wspominamy dziś jeszcze "Kroniki królewskie" Wyspiańskiego. Je właśnie, gdyż już i w tamtym przypadku dał się poznać Rene jako subtelny analityk spraw i poetyk przeszłych, które ukazywał dzięki mądrym zabiegom adaptatorskim w nowym aktualnym brzmieniu.

Oczywiście, inaczej znaczył Wyspiański, inny ton pobrzmiewa w bezpretensjonalnej śpiewogrze, którą w 1816 roku wypichcił ówczesny antreprener sceny lwowskiej, Jan Nepomucen Kamiński, by zagnać we własne żagle wiatr, co go wielki Bogusławski swym genialnym pierwowzorem wykrzesał. "Krakowiacy i Górale" Bogusławskiego stanowiły - przy całym kamuflażu, dyktowanym pilarzowi przez sytuacje, w igelstromowskiej Warszawie - dokument myśli patriotycznej, a zarazem pełnowymiarowe dzieło teatralne. Dziełko Kamińskiego przy Bogusławskim biedniusie, choć autor zgrabnie umie dyskontować sytuacje i aluzje oryginału.

Ludwik Rene potrafił przecież zagrać "Zabobon" nie przez to, co w nim jest, lecz przez to czego w nim właśnie nie ma: błyskotliwie imputuje poczciwemu rymoplsowi ze Lwowa zamysł ironicznego persyflażu, wyolbrzymia ledwie w tekście markowane parabole patriotyczne. Kolor i ruch robią resztę, widz osiąga pełnię złudzeń, iż obcuje z pełnym uroku tekstem, obcuje z ramotą, którą mu błyskotliwie przyprawił mądry reżyser. Tylko, czy ta różnica ma praktyczne znaczenie? Dla widza liczą się fakty, te na scenie Teatru Dramatycznego osiągają pełnię barwności, potoczystości. finezji. Zaś przy okazji (i tu właśnie zamierzona przez Ludwika Rene) zbieżność z dawną premierą "Kronik" mają stać się sympatycznym wykładem kilku cnót obywatelskich, które w rymowanej formie próbuje nam wyliczyć Wojciech Młynarski... Przedstawienie "Zabobonu" jest znacznym sukcesem młodszej części zespołu sceny-jubilatki. Choć niewątpliwie najbardziej urzekająca rola w spektaklu to Miechodmuch, którą z brawurą kreuje Józef Nowak (obok Mirosławy Krajewskiej - Basi, on też najlepiej daje sobie radę z wokalnymi partiami utworu: i to jak "daje radę"! Z każdego kupletu wyciska Nowak nieprzebrane złoża dowcipu, czyniąc to przytem z lekkością profesjonalnego wokalisty!). Na życzliwą notę zasłużyli przecież i inni: Małgorzata Niemirska przewrotną kobiecość Doroty wygrywa z sarkastyczną nieco kokieterią, Marek Obertyn rolę krzykliwego zalotnika Brandysa przeprowadził z godną podkreślenia konsekwencją w operowaniu gestem i ruchem, udała się młodemu aktorowi owa karykatura pewnego modelu scenicznej "ludowości" (dopełnieniem służył tu krwisty, pełen dowcipnej charakterystyczności tercet Górali: Lechosław Hertz, Marian Glinka, Jan Tomaszewski; postać niegodziwego Ekonoma, co zakochanym radość miłości próbuje zepsuć, zbudował Zygmunt Kęstowicz z podobnych elementów - ta stawka na sytuacyjny persyflaż, na aktorskie wydrwienie "folklorowej" sztampy stanowiła jeden z dodatkowych powabów tego przedstawienia.

O jedno bym się atoli zdecydowanie z Rene pospierał: o prolog. Pełen mądrych cytatów, pełen zacnej dydaktyki. Ale nudny, ale statyczny! Na określonym etapie dziejów polskiej Melpomeny zdobił i Leon Schiller odnośnym prologiem swą urzekającą Inscenizacje "Krakowiaków i Górali". Nie obrazi się chyba na mnie uczeń Schillera, gdy mu dziś doradzę, by i dalej szedł w ślady swego preceptora. I by prolog ze swego przedstawienia po prostu... wyrzucił.

Zaakceptują to chyba i pan Jerzy Dobrzański, co znakomicie nam odświeżył zetlałą muzykę Kurpińskiego (w uwerturze pobrzmiewa ona dosyć ciężkawo). Zaczynałby się ten spektakl w momencie, kiedy de facto i tak się zaczyna: od kolorowego panneau, które wystylizował scenograf Andrzej Sadowski na Krakowską Akademię, zaś kostiumolog Teresa Ponińska wzmocniła urok pleneru dowcipem i kraśnością strojów.

A zatem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji