Artykuły

"Werther" w Warszawie - czy było warto wznawiać? (fragm.)

Blisko sześćdziesiąt lat minęło od dnia, w którym "Werther" Masseneta po raz ostatni pojawił się na warszawskiej scenie. W ogóle zresztą Massenet od dawna pomijany jest w repertuarze Teatru Wielkiego, choć przecież jego "Manon", "Thais" czy "Don Ki­chot" warte są przypomnienia i coraz częściej przypominane są na zagranicznych scenach. Co więcej, myślę, że z tych kilku najwybitniejszych dzieł francuskiego kompozytora "Werther" jest pozycją najmniej atrakcyjną, a jednocześnie najtrudniejszą do realizacji, więc warto by się może zastanowić, czy właśnie w jej wypadku wysiłek podjęty przez Operę Narodową istotnie się opłacił, chociaż... Chociaż, jeśli dzięki tej premierze mogliśmy poznać tak znakomitą śpiewaczkę jak Stefania Kałuża, to jednak na pewno było warto!

Pomysł napisania "Werthera" poddał Massene­towi jego wydawca, a był to pomysł niebywale kasowy. "Cierpienia młodego Wertera" Goethego, opublikowane w roku 1874 były w owym czasie książką "kultową", jakbyśmy dziś powiedzieli; wywołały burzę w literaturze, zyskały sławę i popularność szokującą zapewne i dla samego autora. Co innego jednak książka - co innego opera. Wszystko co naprawdę ważne w "Wertherze", dzieje się w duszy i sercu bohaterów, samej akcji tu niewiele, a jeśli jest, to nad wyraz melodramatvczna i banalna. A opowiadać muzyką czyjeś wewnętrzne zmagania to zadanie godne geniusza, którym

Massenet jednak przecież nie był. Niemniej - był niewątpliwie mistrzem, który potrafił tchnąć życie w postacie Charlotty i Werthera, potrafił wzruszyć nas ich przeżyciami, a raczej potrafił wzruszać. Dziś bowiem zarówno książka Goethego jak i opera Masseneta mogą urzekać swym pięknem, ale wzruszać? Mamy inne, ważniejsze problemy niż romantyczna miłość mężatki i nieszczęśliwego młodzieńca.

Może i to zdecydowało, że spektakl w Tea­trze Wielkim nie wywiera zamierzonego wrażenia. Jest statyczny, chwilami nużący, zwłaszcza że niegdyś świetny tancerz, a dziś świetny cho­reograf Gerard Wilk, nie sprawdził się w swym reżyserskim debiucie (ale też wybrał na ten debiut operę szczególnie trudną do scenicznej realizacji). Natomiast siłą warszawskiego przed­stawienia są śpiewacy; dawno nie słyszeliśmy na tej scenie tak znakomitej i wyrównanej obsady - to ich śpiew i ich gra zyskały bardzo gorącą i w pełni zasłużoną owację. Przede wszystkim zachwyciła debiutująca w Teatrze Wielkim Ste­fania Kałuża. Obdarzona niezwykle pięknym, nośnym głosem, o wielkiej kulturze muzycznej i efektownej urodzie (co na scenach operowych świata obecnie już również bardzo się liczy!), stworzyła wspaniałą kreację w partii Charlotty. Kałuża mieszka stale w Zurychu, śpiewa sporo na scenach Wiednia, Szwajcarii i w ogóle za­chodniej Europy, natomiast w ojczyźnie znało ją ledwie grono profesjonalistów, teraz jednak zapamiętamy już jej nazwisko i będziemy nie­cierpliwie czekać, kiedy znów zobaczymy je na warszawskim afiszu.

Doskonałym wokalnie Wertherem był gość z Francji, Gerard Garino (szkoda tylko, że reży­ser nie stonował jego zbyt wyrazistego aktor­stwa), a wielkie brawa należą się również Izabeli Kłosińskiej (Sophie) i Adamowi Kruszewskie­mu (Albert) - cóż to za znakomite głosy! Mu­zycznie przygotował operę rodak Masseneta, Jean-Pierre Marty, i przygotował ją w sposób w pełni satysfakcjonujący, w sumie więc zro­biono wszystko, aby pod względem wokalno-muzycznym "Werther" nie przyniósł wstydu pierwszej polskiej scenie muzycznej - wręcz przeciwnie! Gorzej poszło z jego kształtem reżysersko-scenograficznym, no, ale tak rzadko można osiągnąć pełnię szczęścia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji