Artykuły

Jestem dumna z mojego miasta

- Moja przygoda z teatrem trwała 35 lat. Fajny, bardzo ciekawy zawód. Ciężki w sensie odporności psychicznej, ale nie można było się poddawać - rozmowa z ALICJĄ BUTKIEWICZ, aktorką BTLu, dziś na emeryturze.

Izabela Krzewska: Udzielała Pani wywiadów do Gazety Białostockiej, a później Współczesnej, na 20-, 35- i 50-lecie naszego dziennika. Był to cykl zapoczątkowany przez nieżyjąca już dziennikarkę "Gazety", Anielę Łabanow. Co zmieniło się od ostatniego razu?

Alicja Butkiewicz: - Wszystko. Od ostatniego jubileuszu 50-lecia jestem na emeryturze. Pracowałam przez jakiś czas w teatrze, dorabiając sobie. Ale choroba położyła kres wszelkim moim działaniom teatralnym. Musiałam się pożegnać z ukochanym zawodem. Nie mogę nawet współpracować w kwestii edukacji teatralnej, a taką prowadziłam, bo nie słyszę z odległości. Słyszę coś, ale nie rozumiem. Ale cieszę się, że żyję, bo mogło mnie tu nie być. Miałam bardzo poważną chorobę, straciłam słuch, mam uszkodzony błędnik, z trudem się poruszam, mam zachwiania równowagi. Ale nie tracę pogody ducha.

To jeśli chodzi o zmiany w sensie zawodowym i zdrowotnym. W rodzinie pojawiło się w międzyczasie troje wnuków. Jestem z nich szalenie dumna, są niezwykle udane, piękne. Ale mam taki kłopot, że są za daleko, bo mieszkają za granicą. Trzeba do nich jeździć, a w moim przypadku to jest cała wyprawa. Tylko raz zdobyłam się na samodzielną podróż do Francji.

Poza tym chodzę na spacery razem z mężem. Jest on moim najwspanialszym opiekunem w chorobie i po.

Jest Pani rodowitą białostoczanką.

- Od urodzenia mieszkam w Białymstoku. Wychowałam na ulicy Warszawskiej. Pamiętam ją jako ulicę brukowaną, wąziutką. A w tej chwili jest wciąż wąziutka w porównaniu z innymi, ale asfaltowa. Jestem lokalną patriotką. Kocham swoje miasto, jestem dumna, że tak się zmienia na korzyść. Są takie miejsca, które z trudem poznaję. Białystok robi się wielkomiejski. Nowe rozwiązania komunikacyjne, nowe skrzyżowania, nowe ulice na Wygodzie, w okolicach Parkowej, wszędzie. Bardzo lubimy z mężem jeździć do Augustowa. W tej chwili wylotówka jest też bezkolizyjna, świetna, choć jeszcze nie jest skończona.

Szczerze, niezbyt podoba mi się Rynek Kościuszko. A wie pani dlaczego? Jakbym zobaczyła zdjęcie bez podpisu tego naszego betonu w centrum i zdjęcia innych miast, takiego samego betonu, nie rozpoznałabym Białegostoku. Rozwiązania są kopiowane, nie wiem dlaczego. Robi się betonową pustynię. W tej chwili są tam ogródki piwne, które też mnie strasznie drażnią, bo są na każdym kroku. Wolałabym, żeby tam były kafejki, żeby tam był jakiś fajny klimat. W tym betonie jest o to trudniej, ale można. Te parasole z reklamami piwa nie są ozdobą centrum miasta. Powinno tam być więcej zieleni. Myślę, że również wielu białostoczanom Rynek Kościuszki niezbyt się podoba, bo takie opinie słyszałam od znajomych.

A Jeśli jesteśmy przy Białymstoku, to porozmawiajmy może szerzej, o Podlasiu. Zagrała Pani w dwóch częściach filmu, który doskonale promuje nasz region, a mianowicie "U Pana Boga za piecem" i "U Pana Boga w ogródku". W tym ostatnim zagrała Pani rolę szeptuchy.

- Tak to prawda, ale to zostało bardzo okrojone. W filmie został tylko momencik, chwilka. Przygotowując się do roli nawet zbierałam informacje, jak się taka osoba zachowuje i co robi, bo nie miałam z tym nigdy do czynienia. Czytałam i rozmawiałam z osobami, które same jeździły do szeptuchy. Nakręciliśmy dosyć długą scenę nad tym biednym dziadkiem, który leżał w łóżku. Ale w filmie został tylko moment.

Największy problem miałam z tym szeptaniem jakiś modlitw, zaklęć. Bo na dobrą sprawę nie można zrozumieć, co szeptucha mówi. Ale powinna coś mówić (śmiech). Także musiałam coś tam mamrotać.

A Może Pani zdradzić, co to było?

- Nie wiem, to był czysty przypadek (śmiech). Miało to być niezrozumiałe, i chyba było. W pierwszej części grałam ruską babę, handlarę. Też fajnie było.

A Jak Pani wspomina pracę na planie tego, chyba można powiedzieć, kultowego filmu?

- Świetnie. Bo ekipa składała się w dużej mierze z aktorów Białostockiego Teatru Lalek, tak więc byliśmy w gronie kolegów i było nam bardzo wesoło i przyjemnie. Reżyser Jacek Bromski ma duże poczucie humoru. To była fajna przygoda. Nie ukrywam, że żałuję, że nie zagrałam w trzeciej części, byłam już chora.

A W przeszłości Pani głos kojarzony był z bajkami czytanymi w Rejonowym Urzędzie Komunikacyjnym w Białymstoku.

- To prawda. Tam czytałam nie tylko bajki, ale i horoskopy, program telewizyjny, wyniki Lotto. To były służby informacyjne. Wszystko było przez telefon. Tam mnie znalazła pani

Aniela i tam mnie znalazł mój przyszły dyrektor teatru. Słuchał, jak ja czytam bajki i poprosił mnie o rozmowę. A Tak trafiła Pani do BTL-u...

- Moja przygoda z teatrem trwała 35 lat. Fajny, bardzo ciekawy zawód. Ciężki w sensie odporności psychicznej, ale nie można było się poddawać.

A Pamięta Pani swoją najtrudniejszą rolę?

- To było w spektaklu Wojciecha Szelachow-skiego "Żywa klasa". Miałam do zaśpiewania bardzo trudną piosenkę. Tekst wydawał się fajny, ale jak zrobić z tego piosenkę aktorską? Wymyśliłam. Reżyser to zaakceptował. Mało tego, piosenka okrzyknięta została najlepiej wykonaną w całym spektaklu. Nosiła tytuł "Pamiętniczek". To była historia uczennicy, która prowadziła zapiski o swoich kolegach. Pamiętam, że jak na premierze wchodziłam z drzwi wgłębi sceny, to z powody tremy nogi się pode mną uginały. Pierwszy raz mi się to przytrafiło. Ale jak już weszłam na scenę, poszłam do przodu.

A Przeglądając poprzednie wywiady z Panią dowiedziałam się, że dość często przydzielano Pani rolę wiedźm. To prawda?

- Byłam etatową Baba Jagą (śmiech). Powierzano mi takie role, bo miałam takie warunki głosowe, potrafiłam mówić niskim, groźnym głosem. Pod koniec miałam już trochę dość. Bo na ile sposobów można zagrać wiedźmę?

A Jak to się stało, że trafiła pani to jubileuszowego cyklu naszego dziennika.

- To był przypadek. Pani Aniela miała taki pomysł i zastanawiała się, gdzie może znaleźć 20-letnią osobę. Najlepiej kobietę. Wpadła na pomysł, że pewnie w łączności, bo tam same dziewczyny pracują. Przyszła do służb informacyjnych, gdzie pracowałam jeszcze z dwiema koleżankami. Porozmawiała z nami, popatrzyła i wybrała mnie.

A Czy czyta Pani "Gazetę Współczesną"?

- Dawno nie miałam jej w ręku. Kupuję czasem prasę, ale są to ogólnopolskie tytuły: Wyborczą, Angorę, Przekrój. Większość gazet czytam w tej chwili w internecie, bo łatwiej mi usiąść w fotelu przed monitorem i przeczytać, niż zejść na dół, kupić gazetę, a potem ją wyrzucić.

A Podczas rozmowy z okazji 35-lecia "Współczesnej" wyraziła Pani zastrzeżenia, co do nazwy gazety. Czy to się nie zmieniło?

- Gazeta Współczesna może być wszędzie, we Wrocławiu, Warszawie, Poznaniu, Krakowie. Tytuł nic nie mówi o regionie. Sądzę, że powinna się nazywać "Gazeta Podlaska". Jeśli nie wrócić do starej nazwy "Białostocka".

A A jaka powinna być idealna gazeta?

- To co jest ciekawe dla mnie, niekoniecznie musi być ciekawe dla innych. Ja szukam informacji o moim mieście, kulturalnych. Czasami przyciągnie moją uwagę reportaż o problemach zwykłych ludzi, nie tych z pierwszych stron gazet. Za dużo jest dla mnie reklam. Tak samo jak w telewizji. Za dużo jest też nieszczęść i wypadków, zabitych, rannych. Ja rozumiem, to są rzeczywiście tragedie. Ale nie można tragediami karmić ludzi non stop, bo potem są zgorzkniali. Rzadko włączam telewizję, ale jeśli już, to oglądam... Eurosport. Uwielbiam tenis, bardzo lubię zawody lekkoatletyczne, snookera, czyli rodzaj bilardu. To czego nie lubię, to piłka nożna i boks. Znajomi się ze mnie śmieją, że 60-letnia babka ogląda takie kanały.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji