Och, Shirley!
Och Janda. Znowu sukces. Szczery. Pełny. Zasłużony. W rodzimym Teatrze Powszechnym. Rola, o której będzie się mówić długo, rola jak złoto, czyniąca z tego spektaklu monodramu, a przecież przedstawienia całą gębą - wabik na cały sezon.
Kolejna współczesna babska rola Jandy. Kolejny Russell, ten sam co w "Edukacji Rity".
Kolejna kobieta, która uświadamia sobie nagle, że zgubiła gdzieś własne życie. No i - zaczyna go szukać.
Właściwie tylko tyle. Ale aż błyszczy tu od wspaniałości, psychologicznych obserwacji, obyczajowych niuansów, demonstracji - nieśmiałej - uczuć zepchniętych przez codzienność gdzieś głęboko. "Shirley Valentine" szuka zdolnego Brytyjczyka z roku 1986. Hit czasowy i artystyczny w Anglii. Po polskiej prapremierze z Jandą - i już, i polski. Rzecz o 40-letniej kobiecie z tzw. prostych sfer, która spędza życie wokół kuchenki mikrofalowej, zlewozmywaka, lodówki i... ściany, z którą to ścianą sobie rozmawia.
Jasne, nasze Shirleyki nie mają kuchenek mikrofalowych i rzadko doświadczają luksusu przemawiania do własnej, indywidualnej ściany, ale poza tym - wszystko się zgadza. Frustracja, utrata celów i radości życia, brzydota, rutyna, szarość, tyle, że bardziej jeszcze szara i brzydka niż ta w Liverpoolu. Tyle.
Aż tu raptem...
No właśnie. Szansa na szaleństwo, na gest, który odmieni życie, ale może też je zniszczyć. Więc - problem odwagi.
Odpowiedzialność też - Shirley decyduje się na zmianę życia dopiero wtedy, kiec dzieci są już dorosłe.
Tym wszystkim - Janda. Cały czas na scenie. Gotująca ziemniaki (naprawdę), smażąca jajka (prawdziwe), oczekująca na męża, popijająca Rizling i bez przerwy gadająca do swojej kuchennej ściany. Dobra, czuła, wrażliwa i odrobinę cwana szaromyszata i wspaniale rozkwitająca Janda jako fenomen wiecznej niespodzianki kobiecości. Możliwości aktorskie i osobowość Jandy czynią z tego monodramu prawdziwy spektakl komedii ludzkiej: ciepły, odrobinę groteskowy, gorzkawy czy wręcz gorzki, ale pozostawiający nadzieję.
I wreszcie można się naśmiać w teatrze, nie nachichotać, a właśnie naśmiać. Wypada się niziutko ukłonić wykonawczyni i reżyserowi Maciejowi Wojtyszce.