Widziane zza ściany
DZIEŃ PIERWSZY - "SHIRLEY VALENTINE". Wszystko zaczyna się od przewrotnego, autorskiego pomysłu. Aktorka nie udaje, że mówi do kogoś. W pierwszych słowach nie zostawia złudzeń, że mówi do tej czwartej w teatrze, niewidzialnej ściany... za którą my siedzimy. Jesteśmy wdzięczną ścianą, bo reagującą śmiechem i wzruszeniem jak w szalonym barometrze uczuć.
Słuchamy przecież cholernie banalnej historii o życiu banalnej kobiety. Tyle że z niewyobrażalną iskrą bożą, czymś, co trudno nawet zwerbalizować. Nie każdy potrafi, takie zwykłe historie opowiadać w taki sposób, byśmy go słuchali z takimi samymi emocjami z jakimi on je nam przedstawia.
Prymitywnie mogę w tej impresji napisać, że Krystyna Janda w ogóle nie gra. Ona jest ze wszystkimi znanymi z innych ról charakterystycznymi gestami zawieszeniami głosu - ona jest przez te bite dwie godziny - Shirley Valentine i mogę dać na to uczciwe słowo honoru.
Najlepszym dowodem na to, że wystarczy widzom sztuka Krystyny Jandy, były długie oklaski na stojąco po obu wczorajszych spektaklach. Myślę, że satysfakcja była obustronna. Miło wysłuchiwać długich braw i miło oklaskiwać prawdziwą GWIAZDĘ... A może po prostu tylko Shirley Valentine?