Bywają bardzo dobre przedstawienia, nie ma bardzo dobrych teatrów...
W ramach dyskusji na temat naszego teatru, zapoczątkowanej artykułem "Czy znowu będziemy się nudzić w teatrze?" - publikujemy wypowiedź Erwina Axera
Naszą rozmowę chciałbym zacząć nie od pytania dotyczącego teatru w Polsce w ogóle, choć taki jest temat toczącej się na łamach "Literatury" dyskusji, ale od pytania dotyczącego teatru, którym Pan kieruje. O Teatrze Współczesnym mówi się ostatnio, że wbrew swojej nazwie jest raczej teatrem tradycyjnym...
- Nie widzę w tych pojęciach przeciwstawienia. Teatr nie odwołujący się do żadnych tradycji nie istnieje. Rzecz w tym do jakich tradycji sięga. My hołdujemy tej, która na plan pierwszy wysuwa dramat, widząc w nim formę trwalszą, bardziej finezyjną od innych źródeł inspiracji. Część krytyków uważa za sprawę istotniejszą kontynuowanie linii tzw. Wielkiej Reformy. W natarciu są reżyserzy, którzy tekst uważają za pretekst; a własną wizję za właściwe dzieło. Własną działalność wysuwają na plan pierwszy. Autora i aktora mniej sobie cenią. Teatr innego rodzaju uważają za przestarzały. Czas pokaże czy mają rację.
- Jest Pan jednym z uczniów Schillera, który był z kolei uczniem Gordona Craiga, twórcy czy też współtwórcy Wielkiej Reformy...
- Wielka Reforma umarła. Część jej osiągnięć do tego stopnia weszła w krwiobieg teatru, że niemal ich nie dostrzegamy. Posługujemy się nimi wszyscy. Reszta prowadzi w pustkę. Fascynuje epigonów, dyletantów i dzieci.
- Są tacy, którzy w teatrze studenckim szukają drogowskazu dla teatru zawodowego.
-Studenci interesują mnie od chwili, gdy zaczynają dorastać. Dzisiejszy teatr studencki, to zjawisko z zakresu teatru dionizyjskiego Przyjemnie w tym uczestniczyć, mniej przyjemnie oglądać. Co do mnie wolę teatr apolliński.
- Wydaje mi się, że w ostatnim okresie, Teatr Współczesny, tak samo zresztą jak i inne, bardzo przecież od siebie różne polskie teatry, przeżywa moment swoistego zastoju, czy lepiej określając to zjawisko, przestał być tak żywy, tak twórczy, jak kiedyś.
- Myślę, że w Polsce obecnie bywają dobre i bardzo dobre przedstawienia, natomiast nie ma bardzo dobrych teatrów. Teatr przeze mnie prowadzony nie stanowi pod tym względem wyjątku.
W ciągu mniej więcej ostatnich pięciu lat nastąpił w życiu teatralnym pewien regres, na co złożyło się wiele przyczyn.
- Jakie przyczyny uważa Pan za najistotniejsze?
- W pierwszym rzędzie - dezintegracja publiczności teatralnej spowodowana przez fałszywe formy organizowania widowni. Kolportaż biletów, taki jak w tej chwili, prowadzi do tego, że do teatrów trafiają widzowie przypadkowi, że nastąpiło niecelowe i nieprzemyślane przemieszanie publiczności, że nie gusty, przyzwyczajenia, nie wybór czy przygotowanie, ale przypadek decyduje o pójściu do takiego czy innego teatru.
Publiczność przypadkowa, nie związana wspólnym wyborem - to próżnia. Nie może być żywego teatru w próżni.
Dalsze przyczyny znane są aż do znudzenia. Teatr nie stanowi dziś jedynego forum wypowiedzi aktora ani jego jedynej bazy gospodarczej. Telewizja unifikuje styl gry, pasożytuje na dorobku artystycznym, powiela osobowość, zabiera czas i siły. A jest jeszcze film, radio, dubbing, koncerty, spotkania, akademie... Aktor staje się "chałturszczykiem" lub "artystą". Pierwszy termin nie wymaga objaśnień. Drugi oznacza aktora, który w teatrze podejmuje tylko zadania pierwszoplanowe, zgodnie z wymaganiami "sumienia artystycznego", sławy i prestiżu. Bardzo to piękne, ale utrudnia nieco prowadzenie dobrych teatrów. Bywają bowiem rozmaite role i nie wszystkie prostą drogą prowadzą ku sławie. Mimo to zresztą winna jest sytuacja - nie aktorzy.
- A co sądzi Pan o tak często powtarzanej sprawie repertuaru szczególnie w odniesieniu do polskich sztuk współczesnych.W tym wielu dopatruje się objawu słabości naszego teatru?
- Sądzę, że nie jest tak źle jak twierdzą ludzie teatru, ani tak dobrze jak skłonni są przypuszczać członkowie koła dramatopisarzy przy ZLP. Jeśli jednak co roku pojawi się jedna lub dwie dobre sztuki, a ponadto trzy, cztery inne nadające się do grania, nie powinniśmy się skarżyć.
- Uważa Pan, że to wystarczy?
- Być może liberalniejsza taktyka w stosunku do sztuk polskich autorów i silniejsze bodźce finansowe mogłyby nieco poprawić sytuację. Ale nie przywiązuję do tego wielkiej wagi. Człowiek utalentowany zawsze znajdzie sposób powiedzenia tego, co chce powiedzieć. Urodzony dla teatru będzie dla teatru pisał.
- No a teatr. Czy uważa Pan, że teatry robią dla polskiej literatury teatralnej wszystko co należy?
- Robią za mało i za dużo. Za mało, skoro kilka sztuk, które powinny były obejść cały kraj, miało zaledwie po dwie lub trzy premiery. Za mało, skoro niejeden reżyser, zamiast poświęcić nieco uwagi i umiejętności nie w pełni udanej sztuce współczesnego rokującego nadzieje autora, woli uprawiać grafomanię na konto Szekspira lub Słowackiego.
Rację ma Różewicz mówiąc, że ani z męczenia klasyków, ani z adaptowania, choćby najpomysłowniejszego, książki telefonicznej na widowisko sceniczne, nie urodzi się teatr i dramat.
Z drugiej strony pleni się nieobyczaj, mocą którego autorzy dostarczają teatrowi niechlujnie sklecone teksty, niewiele mające wspólnego z jakimkolwiek pomysłem dramatycznym pewni, że teatr już coś tam z tym zrobi.
- Czy czuje się Pan tak samo jak wielu współczesnych artystów, nie tylko teatralnych - skazany na ciągłe szukanie? Na wymyślanie rzeczy, które byłyby nowe, a przez to budzące ciekawość?
- Reżyser określający swoje zadania tak, jak ja je określam, z natury rzeczy ma dłuższy oddech od twórców teatru autonomicznego, którzy żywią się własną krwią. Musi się rozwijać i zmieniać z biegiem czasu, jak każdy artysta, nie musi dbać kurczowo o zaskakiwanie nowością. Nowe są sztuki i autorzy, odnawia się publiczność. Jak długo trwa kontakt z autorem i publicznością, tak długo reżyser nie potrzebuje się obawiać skostnienia.
- Jaki wpływ na stan teatru ma krytyka?
- Nie ma żadnego. Jest kilku utalentowanych krytyków, nie ma krytyki. Recenzje najczęściej nie są wyrazem opinii recenzentów a tylko w tym wypadku miałyby znaczenie.
- Obecny teatr polski, o którym mówimy, przy wszystkich swoich wadach i zaletach - jednocześnie chyba po raz pierwszy w historii - naprawdę liczy się pośród innych. Przedtem pozostawał na prowincji, nikt o nim nic nie wiedział. Dzisiaj zarówno ten teatr jako całość, jak i prace polskich reżyserów za granicą, nie będę tu prawił łatwych komplementów pod Pana adresem - liczą się. Co, Pana zdaniem, na to wpłynęło? Co decyduje o odrębnym charakterze naszego teatru, o jego atrakcyjności dla innych?
Niesprawiedliwe by było porównywanie czegoś co było dawniej z tym, co jest dzisiaj, gdyby nie wzięło się pod uwagę całego złożonego kontekstu sprawy. Teatr polski przed czterdziestu laty nie był teatrem prowincjonalnym. Nie był gorszy od dzisiejszego a pod niejednym względem go wyprzedzał. Wystarczy zapoznać się z historią inscenizacji Witkacego w latach dwudziestych i trzydziestych, aby przekonać się o tym, że w praktyce i teorii problemy, z którymi paramy się obecnie, były znane i Witkacemu, i jego inscenizatorom, i krytykom. Mieli podobne osiągnięcia i klęski. Inna natomiast była sytuacja. Nie istniał obyczaj takich, jak dzisiaj, międzynarodowych kontaktów. Gdyby nie to, przedstawienia Schillera, Węgierki lub Wiercińskiego liczyłyby się w Europie. Teatr obecnie stał się bardziej uniwersalny.
- Co jednak w naszym teatrze się podoba?
- Nie wiem. Nie przywiązuję szczególnej wagi do tego czy nasz teatr za granicą się podoba czy też nie. Wolałbym, żeby mnie się podobał. W przywiązaniu nadmiernej wagi do sukcesów zagranicznych jest sporo nieporozumień i trochę kompleksów. Nieporozumień, bo trafnie osądzić przedstawienie można tylko w obliczu publiczności, dla której zostało przygotowane. Za granicą trudno ocenić co wtórne a co oryginalne, co prawdziwe a co jest sztampą, co twórcze a co jest epigonizmem. Większą już wagę przykładam do zdania cudzoziemców, gdy siedzą na widowni u nas, pomiędzy naszą publicznością. Poza tym przeprowadza pan znak równości między pracą polskiego reżysera lub dekoratora za granicą a występem teatru. To dwie różne sprawy. Reżyser musi się przystosować do warunków obcego kraju, wyczuć publiczność, aktora, polemizować z tradycją kraju, w którym gości. I on zresztą może mieć szczęście lub pecha. Jego styl niemodny w kraju może za granicą okazać się modny i odwrotnie.
- A w czym widzi Pan kompleks?
- Wciąż jeszcze jest dla wielu naczelnym zagadnieniem, czy mamy być bardziej polscy czy bardziej europejscy. Jedni chcą się upodobnić do świata w nadziei, że świat wtedy pozna się na nich, inni wierzą, że im bardziej będą polscy, tym bardziej świat zadziwią.
- A co Pan o tym myśli?
- Myślę, że zagadnienie postawiono fałszywie. Nigdy nie miałem wątpliwości, że mieszkając w Polsce, mieszkam w Europie. Staram się wyciągać z tego wnioski.