Artykuły

Coś

Wałbrzych: nic - tak podsumował Jacek Wakar 30]/31. Warszawskie/Wałbrzyskie Spotkania Teatralne. To oczywiście tytuł artykułu ("Przekrój", nr 16-17/2011) i aż dziw bierze, że autor postanowił dołączyć do niego jakiś tekst - to hasło starcza przecież za wszystkie zdania, które się pod nim znalazły - pisze Agata Sierbińska w Teatrze

Jednak to, co z założenia definitywne, okazało się aż zanadto prowokujące: do (mimo wszystko) uważnej lektury. Może wałbrzyskie przedstawienia rzeczywiście są - by posłużyć się słowami autora - "wyważaniem dawno otwartych drzwi", ale tytuł-zaklęcie Wałbrzych: nic jest zamykaniem innych drzwi na elegancki zamek patentowy. Tekst okazuje się bowiem ubranym w atrakcyjną formę westchnieniem ulgi: że wprawdzie autor obejrzał wszystkie prezentowane podczas WST przedstawienia Teatru im. Jerzego Szaniawskiego, ale "zawsze z tym samym wrażeniem - dojmującej nudy", że w spektaklu Niech żyje wojna!!! nic "nie oburza, a tylko nuży, jak każda bezpieczna, w każdym calu wykoncypowana prowokacja", że "wielu normalnych widzów dowiedziało się [...], że wciska się im wydmuszkę".

Słowem: Wałbrzych: (na szczęście) nie ma o czym mówić. Tymczasem (lub: w czasie, gdy powstawał tekst Wakara) warszawskie "środowisko teatralne" dyskutowało właśnie o Wałbrzych Feście. Okazało się, że autor wcale się nie pomylił - z wałbrzyskim teatrem jest coś nie tak. I właśnie dlatego jest też coś na rzeczy. Coś - nie nic.

Rzecz nie w tym, że przedstawienia zaprezentowane podczas Wałbrzych Festu są - zwyczajnie - kiepskie: źle wyreżyserowane (trudno nazwać Monikę Strzępkę niesprawną reżyserką) czy źle zagrane (zespół aktorski imponuje umiejętnościami); nie w tym, że wystawiane teksty są nieciekawe (Paweł Demirski pisze z rzadko spotykanym polotem). Nie w tym także, że na wałbrzyskiej scenie chodzi się na golasa oraz używa słów niegodnych społecznych elit (nawet najbardziej elitarne elity musiały już do tych szokujących zjawisk przywyknąć), a nawet nie w tym, że całość jest nieprzemyślana (procesy myślowe pozostawiły tu wyraźne ślady).

Kłopot z Wałbrzychem jest zupełnie inny. Niby się tu dekonstruuje narodowe mity, niby się ujawnia, z jakich to nic nie znaczących elementów zbudowana jest zbiorowa wyobraźnia, niby się pokazuje, w jakiej to złudnej rzeczywistości żyjemy i niby się te wszystkie fałszywe pozory demontuje, by ukazać najprawdziwszą z prawd, ale ten proces okazuje się dziwnie łatwy do przeprowadzenia, niezbyt dotkliwy, a wręcz zadowalający jego uczestników - nawet tych, w których wymierzone są ciosy. Jedni klaszczą i wiwatują, inni się oburzają i demonstracyjnie wychodzą, ale po opuszczeniu teatru wszyscy powracają na te same pozycje, które zajmowali wcześniej. Struktura nie została przebudowana, system działa, jak działał.

Logikę tego mechanizmu dobrze opisuje popularna metafora meczu tenisowego. Wałbrzyscy zawodnicy posyłają piłki w stronę znajdujących się za siatką: skorumpowanych elit, popularnych dyskursów, narodowych mitów, krytyków teatralnych etc. Przeciwnik jest silny, ale wałbrzyszanie to dobrze wytrenowani sportowcy - będą walczyć do końca. Piłka wciąż w grze, publiczność podzielona - trzeba być wytrawnym graczem, by przeciągnąć kibiców na swoją stronę. Pozostaje tylko jedna wątpliwość - kto ustala zasady tej gry? I kto tak naprawdę rozgrywa ten mecz?

Po chwili metafora sportowa wydaje się jednak nieadekwatna - przecież to twórcy zarządzają relacją budowaną między tym, co na scenie a publicznością. Zgoda - ale spektakle Wałbrzych Festu pokazują, że funkcją tandemu reżyser-dramaturg nic jest już tylko produkowanie sensów, ale przede wszystkim stanie na straży jedynego znaczenia. Przekaz jest zaskakująco koherentny - by nikt nie zaczął przypadkiem podejrzewać, że autorzy mogą nie mieć racji i żeby atakowany nadmiarem bodźców widz w ogóle nic zdążył sobie za dużo pomyśleć.

Elity dawno przestały spełniać swoją rolę, narodowy dyskurs jest absurdalny, popkulturowe ikony puste w środku etc. Diagnozy niby trafne, ale z tyłu głowy czai się podejrzenie, że i to już od dawna "znamy, znamy" (by przywołać tytuł cyklu Teatru Szaniawskiego, w ramach którego powstała większość spektakli prezentowanych podczas WST). Bo choć wałbrzyscy twórcy deklarują, że o publiczność tu chodzi, że widza trzeba zmuszać do myślenia, to można mieć wątpliwości, czy gra nie toczy się raczej o to, by publiczność przekonać do swoich racji, przeciągnąć na swoją stronę. Czy miejsca ośmieszanej retoryki nie zajmuje tu retoryka inna - jeszcze nie rozpoznana.

Mówiąc inaczej: jeżeli teatralne tandemy reżysersko-dramaturgiczne można porównać do współpracujących w galeriach i muzeach par artysta-[kreatywny] kurator, których funkcją jest pobudzanie produkcji znaczeń, to wałbrzyskie spektakle (i niektóre praktyki wystawiennicze) przywodzą na myśl inną - sądową - wersję kurateli. Funkcją kuratora sądowego jest trzymanie swych podopiecznych w ryzach, pomoc w powrocie "do normalności" (kto wie, może właśnie tu, paradoksalnie, kryje się klucz do rozwikłania stosowanej przez Jacka Wakara tajemniczej kategorii "normalnego widza").

Bo nawet jeśli spektakle Teatru im. Jerzego Szaniawskiego wytrącają widza z poczucia bezpieczeństwa, to tylko na chwilę. Już za moment twórcy pozwalają nam powrócić na wydeptaną ścieżkę, może tylko bardziej podobną do tej, po której sami kroczą. A przecież coś mogłoby się wydarzyć - wstrzymujemy oddech, nie widzimy już boiska, spoglądamy w głąb - ale oto znów: celny strzał, piłka w polu, przeciwnik nie miał szans. Kolejny gag, śmiech i owacje. Jednak mecz.

Fundamentalna struktura twórca-dzieło-odbiorca nie ma już racji bytu. Odbiorca przestał być równoprawnym partnerem, któremu powierza się dzieło ze wszystkimi sensami mogącymi się w tej relacji zrodzić (także tymi, których nie przewidział twórca); zostaje wykluczony ze sprawowania

należnej mu funkcji trybunału znaczenia. Teraz przejmuje ją twórca, który konstruuje wykładnię i podaje ją widzowi w sposób niezauważalny, w ramach dzieła. Na tyle dyskretnie, żeby się nie wydało, że "obsesyjne [...] przywiązanie do krytycznego myślenia", które z zachwytem przypisywał Monice Strzępce i Pawłowi Demirskiemu Jacek Cieślak (Obsesja krytycznego myślenia, "Rzeczpospolita" nr 23/2011) jest w rzeczywistości obsesyjnym lękiem przed krytycznym ostrzem w niepowołanych rękach. A jeżeli się nie podoba - no cóż... nikt tu nikogo do niczego nie zmusza, znajdą się inni chętni.

Czy jest zatem jakaś istotna różnica między diagnozą Jacka Wakara a tą zaprezentowaną powyżej? Może właśnie w ten sposób widział "nabijanie widzów w butelkę"?

Możliwe, ale tekst Wałbrzych: nic mówi przede wszystkim o tym, że jego autor także rozgrywa mecz i że przewidział dla swego odbiorcy równie podrzędną rolę, jak ta, którą przygotowali dla swoich widzów wałbrzyscy twórcy. Instrukcja obsługi czytelnika jest prosta: wystarczy mu przedstawić wyrok, na pytania i wątpliwości miejsca nie przewidziano. "Normalni widzowie" przecież i tak wiedzą, co myśleć i komu kibicować.

Dobrze byłoby postawić w tym miejscu ostatnią kropkę. Prawdziwy problem polega jednak na tym, że gra, którą prowadzą twórcy Teatru im. Jerzego Szaniawskiego i Jacek Wakar nie jest cyniczna. Obie strony mają swoje racje, których strzegą i w które wierzą. I dobrze. Szkoda tylko, że ich walka o inną rzeczywistość i lepszy teatr toczy się wedle reguł, które nie oni ustalili, co w rezultacie sprowadza ją do jałowego przebijania piłeczki i nudnawej rozgrywki o to, kto ma więcej racji: Jacek Wakar obala mit Wałbrzycha, Wałbrzych mit krytyka. Co tu dużo mówić - kto widział spektakl "Był sobie Andrzej Andrzej Andrzej i Andrzej", ten wie, że strzela się tam śmiechem głównie w Jacka Wakara.

Wiemy już, że w życiu nie jest jak w "Dynastii", że nawet w Ameryce nie je się codziennie kawioru, ale już za rogiem czyha inna Dynastia. Występują w niej wprawdzie zupełnie nowe postaci, ale równie efektownie szarpią się za włosy. Dekonstrukcja to nie to samo co destrukcja i nie ma prawa się udać, jeśli przeprowadzana jest zgodnie z regułami właściwymi rzeczywistości, która ma zostać przebudowana.

(Samo) świadomość to wiedza o tym, że nie ten, który rozgrywa piłkę i któremu udają się asy serwisowe dominuje w meczu. Bo to mecz gra nas. I to on jest tym niewidocznym mechanizmem służącym do produkcji mitów, zbiorowej wyobraźni, "normalnych widzów", racji i innych pozorów, którymi się karmimy. Tego procesu nie da się zwalczyć. Nie wystarczy też pozbycie się jego produktów (na ich miejsce natychmiast wkroczą inne).

Meczu przerwać się nie da, można tylko liczyć, że pojawi się zawodnik na miarę McEnroe'a, który zamiast niezmordowanie serwować piłki w przeciwnika, zdobędzie się na to, by rzucić rakietą w boisko i odmówić uczestnictwa, pytać o reguły gry, o ich zasadność. Może wtedy walka nieoczekiwanie się skończy, i to bez podania wyniku.

Funkcje twórców i krytyków są w gruncie rzeczy analogiczne (tak jak analogiczne okazały się działania wałbrzyskich' twórców i mechanika tekstu Jacka Wakara). Zamiast taranować otwarte drzwi, lub na powrót je zamykać, by spokojnie odczekać do następnego meczu, należy przez nie odważnie przejść. Za nimi znajdują się z pewnością wrota, które naprawdę czekają na otwarcie. Rolą twórców i krytyków nie jest bronienie odbiorcom dostępu do nich, lecz rozpoznawanie tego, co się za nimi kryje.

Tematem tego tekstu nie były zaś ani przedstawienia wałbrzyskiego teatru, ani tekst Jacka Wakara. Ci pozorni bohaterowie to tylko symptomy tego, że wprawdzie wszystko wiemy, ale czegoś wciąż nie widzimy.

***

Agata Sierbińska - doktorantka Instytutu Kultury Polskiej UW, absolwentka kulturoznawstwa UW i stosunków międzynarodowych SGH; pracuje w dziale promocji Teatru Narodowego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji