Zadaniem aktora jest zawsze bronić postac
Już w piątek premiera filmu "Kret". Z tej okazji rozmawiamy z odtwórcą roli Zygmunta Kowala, Marianem Dziędzielem: - Patrzyłem na "Kreta" z zupełnie innej perspektywy. Nie chciałem nikogo rozliczać ani osądzać. Dostałem do rąk pięknie utkany scenariusz i poznałem interesującego reżysera, który zaproponował mi niezwykle ciekawą rolę - tylko to mnie interesowało.
Czy czytając po raz pierwszy scenariusz "Kreta", czuł Pan, że w roli Zygmunta Kowala tkwi potencjał, że to postać, która ma szansę poruszyć widzów?
- Zawsze pod tym kątem oceniam scenariusz. Jeśli uznaję, że postać jest na tyle interesująca, by poruszyć publiczność i stanowi dla mnie aktorskie wyzwanie, przyjmuję propozycję reżysera i gram. Scenariusz "Kreta" spełnił wszystkie te wymogi.
Zygmunt jest byłym solidarnościowcem. Nieoczekiwanie jego rodzina dowiaduje się, że współpracował także z SB. W jakich okolicznościach spada na bohaterów ta wiadomość?
- Syn Zygmunta przypadkiem dowiaduje się o tym z prasy, kiedy w kiosku kupuje papierosy. Jego uwagę przykuwa artykuł w gazecie z pierwszej strony, który zawiera wstrząsające zeznania jednego ubeka, wymieniającego nazwisko Kowala.
Czy Kowal miał szansę, by wybrać inne rozwiązanie?
- Każdy musi rozstrzygać takie decyzje we własnym sumieniu. Nie zastanawiałem się nad tym głębiej, bo nie było to konieczne do zbudowania przeze mnie postaci Zygmunta. Ale wiem jedno - podpisał dokument o współpracy z SB tylko dlatego, by ratować i chronić swoją rodzinę, którą bardzo kochał - żonę i syna. Grozili mu także , że zabiorą mu syna. Zygmunt został więc najzwyczajniej w świecie postawiony pod ścianą. Na lata ugrzązł w esbeckim bagnie PRL. Nie sądził bowiem, że jego starania i wyrzeczenia pewnego dnia obrócą się przeciwko rodzinie, którą tak bardzo chronił.
Sugeruje Pan, że Zygmunt Kowal był słabym człowiekiem?
- Nie. Jego słabość była tylko efektem załamania, które przeżył. Miał do wyboru - ratować rodzinę albo pozostawić ją na pastwę losu. Decyzja była wyjątkowo dramatyczna, bo żona chorowała na raka. Nie oparł się szantażowi i tylko w tym kontekście okazał się słaby.
Czy grając tę tragiczną postać, próbował Pan w jakiś sposób usprawiedliwić Zygmunta?
- Zadaniem aktora jest zawsze bronić postaci. Ale jego rozliczenie i ocena należy już tylko do widzów.
Reżyser filmu Rafael Lewandowski sięgnął po temat, który od lat rozpala opinię publiczną w Polsce.
Nie miał Pan obaw, że widzowie mogą być już zmęczeni teczkami, SB, IPN-em i wszystkim, co się wokół tego toczy?
- Patrzyłem na "Kreta" z zupełnie innej perspektywy. Nie chciałem nikogo rozliczać ani osądzać. Dostałem do rąk pięknie utkany scenariusz i poznałem interesującego reżysera, który zaproponował mi niezwykle ciekawą rolę - tylko to mnie interesowało. W "Krecie" najistotniejsza stała się dla mnie chęć pogłębienia psychologicznych relacji łączących bohaterów filmu, przede wszystkim ojca z synem, wnukiem i synową. Film przedstawia bowiem mężczyznę, który nigdy nie spodziewał się, że jego osobisty dramat okaże się tragiczny w skutkach dla jego syna, którego małżeństwo z istotnych przyczyn zawiśnie na włosku.
Reżyser filmu twierdzi, że na planie "Kreta" otaczał Pan całą ekipę wyjątkową opieką, a w szczególności młodych aktorów. Czy to wynika z Pańskiego aktorskiego doświadczenia?
- Moje doświadczenie nie ma z tym nic wspólnego. Myślę, że w taki sposób Rafael Lewandowski zinterpretował po prostu moje serdeczne zachowanie w stosunku do innych, młodszych aktorów. Nic więcej. Lubię wprowadzać na planie luźniejszą atmosferę, żartować i po prostu dobrze się bawić - oni o tym dobrze wiedzą (śmiech).