Artykuły

Ifigenia w Taurydzie

Gdy trzydziestoletni Goethe pi­sał swą "Ifigenię", był już autorem słynnych liryków, "Cier­pień młodego Wertera", "Prome­teusza", dramatów ,,Gotz von Berlichingen" i "Tassa"... Genialny twórca, który zasłużyłby na wielkość samym "Faustem" ukończonym w 82 roku życia, zdu­miewa nie tylko swym dziełem, lecz szeroką skalą i pełnią zain­teresowań, różnorodnością podej­mowanych prac, bogactwem do­świadczeń.

Wówczas, w roku 1779, gdy po­wstała pierwsza redakcja utwo­ru, był... ministrem na dworze młodego księcia Sachsen-Weimaru i miał już za sobą cztery la­ta prób stworzenia z tego ma­leńkiego kraiku szczęśliwego, idealnego państwa. Przeprowadził wiele słusznych i pożytecznych reform ekonomicznych i praw­nych, póki nie zachwiała się w nim wiara w możliwość zrealizo­wania w istniejących w warunkach takiej utopii. Wyrazem rozterek człowieka, który pełniąc wysoką funkcję pragnąłby już uciec od środowiska, które go otacza, są dwie w krótkim odstępie czasu pisane sztuki: "Tasso" i "Ifigenia w Taurydzie", jakże odrę­bne! W pierwszym Goethe ukazuje klęska człowieka, którego łamią despotyczne rządy i prze­sądy stanowe, każe bohaterowi ulec w walce z okrutną rzeczy­wistością, w drugiej - głosi po­chwałę dobrego władcy, wyraża piękną wiarę w człowieka, który ciemnotę, przesądy, straszliwe złe moce, ścigające przeklęte przez bogów rody - może przezwycię­żyć rozumem, wielkodusznością, dobrocią serca. Jak gdyby chciał powiedzieć sobie i światu: con­tra spem spero - wierzę prze­ciw nadziei. Ta na pozór harmo­nijna, spokojna sztuka, hymn na cześć wszystkiego, co w życiu twórcze, dobre, piękne - jest za­razem wyzwaniem rzuconym cią­gle żywej w literaturze tradycji tragedii antycznych: nie istnieje nieubłagane fatum, można je po­konać, tragedia może się kończyć optymistycznie.

Tendencja ta została jednak przeprowadzona w sposób dale­ki od uproszczeń, w które łatwo było popaść przy takim założe­niu. Ileż tu subtelnej wiedzy o ludzkich uczuciach, ileż spraw zawiłych, które trzeba rozstrzy­gnąć, mając zarazem świado­mość, że nie zostały one praw­dziwie rozstrzygnięte! Czy obczy­zna może stać się ojczyzną, mimo że przybysz obdarzony zo­stał wszelkimi dobrodziejstwami? Czy uczucie wdzięczności nie jest czasem obce uczuciu miłości? Czy zbrodnią oczyszcza się zbrodnię? Wszystko to są zagadnienia otwarte, których żaden wielki twórca nie zamknie kropką nad i.

"Ifigenia w Taurydzie" jest w istocie wiernym przeniesieniem spektaklu teatralnego (Teatr Współczesny, 1960) na scenę te­lewizyjną, jest tu ten sam reży­ser, Erwin Axer, ci sami aktorzy. Niezwykła uroda i czystość tego przedstawienia uzyskała już przed czterema laty najwyższą ocenę.

Trzeba by je powtórzyć, ale chyba... z mocniejszym akcen­tem. Otóż wydaje się, że w spo­sób nie rzucający się w oczy, ale jednak dla odbiorcy, który widział oba przedstawienia, wy­raźny - zmienił się styl inter­pretacji. Może jedynie Zofia Mrozowska powtórzyła swą rolę sprzed kilku lat, ale były to już szczyty, które trudno prze­wyższyć: niewiele jest aktorek, tak szlachetnie i czysto podają­cych wiersz, tak subtelnych i po­wściągliwych w odtwarzaniu zmiennych stanów psychicznych, które w tym utworze są prze­cież najważniejsze. Wzruszającą postać Arkasa odtworzył, z rów­ną jak kiedyś prostotą, Józef Kondrat. Natomiast trzej pozo­wali aktorzy przewyższyli swoje wcześniejsze osiągnięcia. Henryk Borowski - może wystąpiło to tak silnie także dzięki możliwości obserwowania go niemal cią­gle z bliska - stworzył piękną postać wielkodusznego a gwał­townego w reakcjach barbarzyń­cy. Cóż za bogactwo i wyrazi­stość gestu, a to ostatnie słowo "Żegnajcie!" - tej kreacji dłu­go nie będzie można zapomnieć. Zbigniew Zapasiewicz jako Pylades był niewątpliwie o wiele doj­rzalszy w interpretacji niż przed kilku laty: wzbogacił środki ar­tystycznego wyrazu, interpreto­wał swą rolę ze szlachetną po­wściągliwością (może nawet w sposób zbyt ściszony, w niektó­rych momentach chcielibyśmy widzieć więcej młodzieńczej po­rywczości). A już prawdziwy kon­cert gry aktorskiej dał Tadeusz Łomnicki jako Orestes. Było to przemyślane i wnikliwe studium psychologiczne: na naszych oczach człowiek opętany przez wyrzuty sumienia (jakże łatwo zapominamy, że to Erynie!), na granicy obłędu - odzyskuje rów­nowagę psychiczną, wolność we­wnętrzną, poddaje się działaniu dobroci i miłości. Łomnicki pię­knie, wstrząsająco ukazał tę przemianę. Przemawiał wprost do nas, był bardzo współczesny, a zarazem - cóż za ulga - nie grał "z dystansem" i "przymru­żeniem oka": taka danina na oł­tarzu nowoczesności zabiłaby to, co w "Igifenii" wielkie i po dziś dzień trwałe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji