Artykuły

Dziewczyna jak Hezbollah

O grzechach głównych, odpoczynku w galeriach sztuki współczesnej i nieposkromionym apetycie na eksperymenty mówi laureatka nagrody za najlepszą rolę żeńską na festiwalu w Gdyni ROMA GĄSIOROWSKA

Roma Gąsiorowska-Żurawska

30 lat, aktorka teatralna, filmowa, projektantka mody. Na ekranie debiutowała jeszcze w trakcie studiów na krakowskiej PWST w "Pogodzie na jutro" Jerzego Stuhra. Zagrała między innymi w "Zerze", "Sali samobójców", "Wojnie polsko-ruskiej" i "Jestem twój". Za swoją pierwszą pierwszoplanową rolą w "Ki" Leszka Dawida na tegorocznym festiwalu w Gdyni dostała nagrodę dla najlepszej aktorki. Jest związana z teatrem TR Warszawa, gdzie można ją oglądać w "Między nami dobrze jest", "Portrecie Doriana Graya" i "Dwóch biednych Rumunach mówiących po polsku". Gąsiorowska projektuje też ubrania pod marką Fashion is Natinaf. Mieszka w Warszawie z mężem Michałem Żurawskim, również aktorem.

Co pani ma na sobie?

- Koszulkę mojej marki Natinaf i dżinsy vintage. Różowy skórzany krawat jako pasek, czapkę smerfetkę mojego projektu.

Czy to jest "stare bardzo"?

- Koszulka i czapka są "stare bardzo" dla Natinaf. Dżinsy i pastelowy pasek- sentymentalne, stare.

Co to za pomysł, żeby kolekcję własnych ciuchów nazwać "stara bardzo"? Chce pani być oryginalna za wszelką cenę?

- "Starabardzo" to moje pseudo, moja osobowość artystyczna, marka, mój znak autorski, który będzie firmował wszystko, co zamierzam zrobić w dziedzinie mody i wideo-artu, performance'u. Do tej pory zrobiłam dwie kolekcje: damską - "Siedem grzechów" i męską - "Saligia". Przygotowuję już kolejną na jesień i zimę, której premiera odbędzie się we wrześniu. Zaprojektowałam też koszulki i czapki dla marki Natinaf, której jestem współzałożycielką.

Zaraz, zaraz, wydawało mi się, że się umawiam z aktorką, a tu własna marka odzieżowa, dwie kolekcje, na dodatek podszyte ideologią. Skąd "Stara bardzo. Siedem grzechów"?

- Debiutuję jako projektantka. Popełniam "siedem grzechów" głównych. Jestem "stara bardzo" i mam "natinaf".

A nazwa "Saligia" też ma jakieś przesłanie?

- Saligia to imię bohatera, którego stworzyłam razem z Szymonem Czackim, moim kolegą aktorem. Podczas eventu otwierającego markę grał rolę władcy. Miał pod sobą siedem kobiet, które nazwaliśmy grzechami głównymi. Po łacinie to: pycha (superbia), chciwość (amńtia), nieczystość [luxuria), zazdrość (invidia), nieumiarkowanie (gula), gniew (ira), lenistwo (acedia). Pierwsze litery ich łacińskich nazw utworzyły imię Saligia. Otwarcie odbywało się w warszawskim klubie. Jego częścią była projekcja filmów wideo-art, które nakręciłam z kolegami artystami, ruchowy performance z profesjonalnymi tancerkami i aktorkami, a do tego didżeje i wizualizacje. Wszyscy, którzy spodziewali się pokazu mody, byli zdezorientowani, bo zobaczyli interdyscyplinarne wydarzenie kulturalne, a to dopiero początek.

Po co wziętej aktorce projektowanie ciuchów?

- Aktorstwo uwielbiam, ale to nie jest moja jedyna pasja. Zawsze czułam się artystką. Lubię odkrywać w sobie nieznane rejony. Mam więcej do powiedzenia niż słowa postaci, którą gram. Chcę ciągle eksplorować swoją osobowość, stale mi za mało mnie samej jako artystki. We wszystko, co do tej pory robiłam, angażowałam całą siebie. Stawałam się twórcą, a nie tylko odtwórcą, elementem dzieła. To pozwoliło mi nabrać odwagi i zbudować swoją osobowość artystyczną. Poczułam, co chcę powiedzieć, więc mówię, skoro inni chcą słuchać.

Wydarzenia artystyczne, które mam w planach, mają być na najwyższym poziomie, podążać za nowoczesną myślą w sztuce. Interdyscyplinarne, odważne, świeże. Wracając do ciuchów, które, jak pani widzi, są częścią moich artystycznych zamierzeń, Natinaf to sklep internetowy, w którym oprócz kolekcji "Stara bardzo" można kupić rzeczy z wielu innych działów (to między innymi vintage, friends, koszulki, akcesoria). Ale z założenia ma to być również platforma wymiany nowej artystycznej myśli. Miejsce, gdzie artyści mogą się wypowiedzieć, wypromować, eksperymentować.

Czyli nie chce być pani w takiej sytuacji jak grana przez panią bohaterka filmu "Ki", która prosi właścicielkę galerii sztuki, żeby pozwoliła jej zadebiutować. A ta ją spławia.

- Jeśli ktoś mnie spławia, to się tym nie zajmuję. Wychodzę. Nie mam ochoty przebywać z kimś, kto jest nieszczery. Jestem bezwzględna, chcę się czuć dobrze w relacjach z ludźmi. Sama dużo daję innym, więc nie lubię być wykorzystywana. Staram się stworzyć team wokół siebie. Otaczam się silnymi osobowościami. Z takimi ludźmi wchodzę w bliskie relacje i to nie jest sprawa debiutu w jakiejś roli, to jest sprawa duszy.

Może źle pani wybrała kierunek studiów? Trzeba było iść na reżyserię, a nie na aktorstwo, jeżeli bardziej cieszy panią kreowanie artystycznej rzeczywistości niż bycie jej elementem.

- A może powinnam była pójść na ASP, a może powinnam była wyjechać z Polski... Miałam różne pomysły. Jestem szczęśliwa, że nie jestem reżyserką, choć od czasu do czasu nią bywam. Nie do wszystkiego, co się robi, potrzebne są studia. Czasem wystarczy szkoła życia.

Leszek Dawid, reżyser filmu "Ki", mówił, że wiele dialogów i sytuacji rodziło się na planie. Główna bohaterka to dziewczyna z dzieckiem i niedojrzałym do roli ojca partnerem. Dziewczyna chce żyć tak jak jej pozbawione zobowiązań koleżanki, jest neurotyczna, roztrzepana, nie radzi sobie z codziennością, z mężczyznami. Dała pani Ki część siebie?

- Bardzo się zapieram, kiedy reżyser czerpie ze mnie prywatnej, więc i w tym przypadku broniłam się z całych sił. Oczywiście mamy z Ki dużo wspólnych cech. Co jest dowodem na to, że Leszek miał dobrą intuicję, obsadzając mnie w tej roli. Zbudowałam tę postać, nie starając się jej bronić, a jedynie zrozumieć sytuację, w której się znalazła. Podpatrywałam trochę moje przyjaciółki, a trochę siebie, mieszając to wszystko z nie wiarą w nudną prozę życia.

"Dziewczyna jest jak Hezbollah, gdzie się pojawi, tylko problemy". Ten tekst z "Ki" zostaje w głowie. To też trochę o pani?

- Byłoby to dla mnie przykre. Stawiam raczej na spokój, radość i szczęście. Problemy staram się rozwiązywać na bieżąco i chyba nieźle mi to idzie.

Może więc "tam, gdzie się pojawia Gąsiorowska, tam dużo się dzieje"? Jan Komasa mówił mi, że to właściwie pani stworzyła rolę Sylwii w "Sali samobójców". Wymyśliła pani, jak ma wyglądać, jak mówić. Odniosłam wrażenie, że trochę się pani bał.

- Nie sądzę. To był raczej wzajemny szacunek. Janek jest moim przyjacielem, jest niezwykle zdolnym i zawziętym młodym twórcą. Znamy się od czasów filmowego tryptyku "Oda do radości", gdzie zagrałam w wyreżyserowanej przez niego części. "Sali samobójców" poświęcił trzy lata. Trzy lata wyjęte z życiorysu. To była wyjątkowa praca. Janek bardzo mi zaufał, a ja weszłam w to w całości. Improwizowałam na wszystkie możliwe sposoby. On to spisywał i na podstawie tych improwizacji tworzył nowy scenariusz. Ukłon w moją stronę polegał na tym, że pozwolił mi wykreować internetową salę samobójców. Wymyśliłam zasady i język, jakim się posługiwaliśmy. Nagraliśmy improwizowany materiał wyjściowy, który stał się inspiracją dla grafików. Janek Komasa ma swoją metodę pracy. Szuka, nakłuwa, eksperymentuje na żywym organizmie. To jest artysta, który wampirycznie wysysa ze współpracowników ostatnią kroplę krwi, ale w imię słusznej sprawy. Ludzie idą za nim w ogień, bo warto, bo jest piekielnie zdolny, umie słuchać i jest dobrym człowiekiem. Wszyscy stanowiliśmy organizm, którym żywił się Janek.

Łatwo poddaje się pani reżyserom?

- Tym, do których mam szacunek i którzy mnie obdarzają szacunkiem - owszem. I tym, którzy mają tyle odwagi, żeby wiedzieć więcej niż aktor.

Reżyser chyba musi wiedzieć więcej niż aktor? To w końcu on ogarnia całość.

- Nie wszyscy reżyserzy ogarniają całość. Niewielu takich poznałam.

W TR pracuje pani z Grzegorzem Jarzyną, w Starym Teatrze zagrała pani w "Nocy" u Mikołaja Grabowskiego. Co daje pani teatr?

- Teatr to matnia, lustro, ciągły proces kreatywnego odtwarzania i stwarzania. To doskonalenie warsztatu.

Oddziela pani aktorstwo teatralne od filmowego? Gdzie czuje się pani lepiej? Gdzie jest więcej swobody?

- W teatrze potrzebny jest szczególny rodzaj odwagi. Bezpośredni kontakt z widzem jest trudniejszy niż ten za pośrednictwem ekranu. Nie mamy ochronnej bańki. Spektakl gra się kilka lat, człowiek się zmienia, dojrzewa. Także w spektaklu. To długi proces. Przed kamerą sprawdzam inną siebie. W filmie bardziej istotny jest moment i prawda, którą trzeba stworzyć w danej chwili. Niechronologicznie nagrywane sceny, chaos na planie wymagają innego typu skupienia niż teatr. Ale jedno działa na drugie i jest ciekawe, i jest częścią mnie. Obie te rzeczywistości dają mi napęd.

Ki, za którą dostała pani nagrodę w Gdyni, to dziewczyna zachłanna na życie, która nie chce powtarzać modelu życia swojej matki. Nie ma pani wrażenia, że to portret całego pokolenia młodych kobiet, które nie chcą z niczego rezygnować, chcą mieć wszystko?

- Być może. Na pewno jest wiele takich kobiet jak Ki. Sama mam kilka podobnych blisko siebie.

Mają do tego prawo? Nawet kosztem relacji z najbliższymi?

- Nie mnie osądzać.

Wierzy pani w możliwość stworzenia udanego związku? Ludzie tak łatwo się schodzą i rozchodzą. Ciągle czegoś szukają.

- Wierzę, że można zbudować bliskość, i to trwałą. I nad tym pracuję.

Idealistka?

- Myślę, że sztuką jest poskładać z rozsypanych elementów harmonijną mozaikę. Dużo łatwiej stworzyć kolaż pełen chaosu, ale niełatwo w nim żyć.

Może samo szukanie swojego miejsca, partnera, kręgu przyjaciół, zawodu stało się sposobem na życie? Pani też cały czas szuka.

- Myślę, że jednak w wielu kwestiach już się określiłam, a co za tym idzie - uspokoiłam. Jeśli szukam czegoś w sobie, to większego przyzwolenia na szczęście i radość z chwili, bez nieznośnego lęku o jutro. Bez myślenia o tym, kim jestem. Szukam swojego sedna.

Zagrała pani w "Wojnie polsko-ruskiej" i w "Między nami dobrze jest" w TR. Mocno kojarzy się panią z tekstami Doroty Masłowskiej. U Jana Jakuba Kolskiego, który też przymierzał się do "Wojny...", właśnie ją miała pani zagrać. Książki Masłowskiej są dla pani ważne? Czuje pani z nią artystyczną więź?

- To moj a bratnia dusza, choć chwilowo nasze drogi rozeszły się z nieznanych mi przyczyn. Dorota jest geniuszem. Ma bardzo zamknięty świat. Trafnie obserwuje rzeczywistość, do tego mówi osobnym językiem. Jest unikalnym zjawiskiem.

Powiedziała pani, że nie chce być starą aktorką. Co w tym złego? W ten zawód wpisane jest upokorzenie?

- Owszem, ale nie tylko to miałam na myśli. Nie chcę być tylko aktorką. Tak jak wspominałam, mam o wiele więcej potencjału twórczego, niż jest dla mnie pracy. A przecież i tak gram teraz stosunkowo dużo. Ale to przychodzi falami. W zawodzie aktora nic nie jest stałe ani pewne. A do tego to zajęcie strasznie wypala. Dobrze mieć odskocznię, coś innego, co traktuje się równie poważnie jak aktorstwo. Tak czuję. Teraz, kiedy nie gram, projektuję ciuchy, a nie czekam na telefon. W ten sposób zawsze mam pracę i jestem twórcza, a nie sfrustrowana.

Debiutowała pani w filmie Jerzego Stuhra, grała w najważniejszych filmach i spektaklach ostatnich lat. Teraz dostała pani nagrodę w Gdyni za główną rolę żeńską. Nie ma pani chyba powodu do obaw, że telefon będzie milczał?

- Na razie urywa się telefon z propozycjami wywiadów. Nie wiem, co z tego wyniknie.

Jakiś czas temu założyła pani z grupą artystów Stowarzyszenie Twórców Sztuk Wszelkich. Mieliście lokal na Pradze, były festiwale, filmy, performance, koncerty. Jest pani aż tak zachłanna na sztukę?

- Uwielbiam atmosferę bohemy, uwielbiam ją stwarzać i w niej uczestniczyć. Marzyliśmy o takim miejscu, gdzie artyści z różnych dziedzin sztuki mają swoje pracownie, gdzie realizujemy najbardziej szalone pomysły i mamy z tego przyjemność. To miała być ucieczka od mainstreamu, gdzie rzadko zdarza się dostać naprawdę ciekawą propozycję.

Pani akurat dostaje propozycje udziału w ambitnych projektach. Widzowie wybuchają śmiechem, kiedy w filmie "Ki" lekarz mówi, że do szpitala trafia wielu pacjentów po wystawach sztuki nowoczesnej. Chodzi pani na wystawy?

- Chodzę. W galeriach odpoczywam.

I nie trafia pani potem na ostry dyżur... Nie gra pani w serialach, chyba że ambitnych, jak "Pitbulu" Patryka Vegi czy "Londyńczycy". Powtarza pani, że aktorstwo to misja, że liczy się sztuka, a nie zarabianie pieniędzy. A dziś aktor zwykle jest szczęśliwy, jeśli załapie się do serialu. Niewielu własne pieniądze inwestuje w wynajęcie lokalu na Pradze, żeby uprawiać sztukę.

- Niewielu. Każdy ideowiec mierzy się w końcu z rzeczywistością, która sprowadza go na ziemię. Ja staram się teraz połączyć wysoką sztukę z popową oprawą. Eksperymentuję, sprawdzam grunt.

Co to za eksperymenty?

- W październiku planuję nakręcić kolejne odcinki serialu internetowego, do którego tworzenia podłączą się, mam nadzieję, kreatywni klienci naszego bloga. Pierwsze trzy odcinki będą dla nich inspiracją. Chcę próbować, szukać nowych form wyrazu. Działam intuicyjnie i ryzykownie. Sprawia mi przyjemność poczucie, że stwarzam płaszczyznę dla artystów, gdzie mogą się luźno wypowiadać na szalone tematy, a to wszystko łączy się ze sobą i przenika. Tworzyć warunki, żeby wysokie mogło się spotkać z niskim - to jest wyzwanie.

Widzę, że krakowska szkoła teatralna odcisnęła na pani piętno. Czy nie wpaja się tam zasad, które potem nie sprawdzają się w brutalnej rzeczywistości?

- Szkoła ukształtowała moją wrażliwość. Potem był Teren Warszawa Grzegorza Jarzyny, który ogromnie na mnie wpłynął. Tam nabierałam świadomości jako artystka. To są rzeczy nieodwracalne. Kiedy na początku drogi ma się tak wysoko ustawioną poprzeczkę, trudno potem zejść niżej. Ja ustawiam sobie poprzeczkę coraz wyżej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji