Artykuły

Między bólem a snem

Po 73 latach od swojej berlińskiej prapremiery "Choroba młodości", młodzieńcza sztuka Ferdinanda Brucknera, pojawiła się po raz pierwszy w Polsce, na Scenie Kameralnej kaliskiego Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego. Prapremiery sztuk polskich i zagranicznych raczej rzadko odbywają się w teatrach prowincjonalnych, a już zupełnym ewenementem na tych scenach jest odkrywanie sztuk dawno zapomnianych, przywracanie ich do życia po życiu w scenicznym kształcie. Zazwyczaj stoją za takim wyborem konkretne, racjonalne argumenty, także niedostatki współczesnej dramaturgii, która nie potrafi sprostać potrzebom czasu.

Jeśli Iwona Kempa, reżyserka kaliskiego spektaklu wskazała na sztukę Brucknera, a wyborowi temu przyklasnął Jan Nowara, nie trudno dostrzec w tej decyzji określonej konsekwencji, chęci spełnienia zapowiedzi deklarowanych u progu sezonu przez kolejnego dyrektora teatru. Nie ukrywał on wówczas, także w wywiadzie udzielonym "ZK", że zabiegając o publiczność stawia przede wszystkim na młodego widza, pragnie ukształtować na świadomych odbiorców sztuki teatru kolejne pokolenie, wchodzące w swoją dorosłość w jakże innej, zmieniającej się dynamicznie rzeczywistości przełomu wieków. Spełnieniu tego zamiaru służyć miał i repertuar, jeśli nawet klasyczny to odczytywany inaczej, z akcentem kładzionym na to, co nie tylko jest wiecznie żywe, lecz w szczególny sposób może współbrzmieć z problemami, które trapią nas współcześnie; z pytaniami, które dziś sami sobie stawiamy. Zapowiadał także Jan Nowara inny w formie kształt przedstawień, środki formalne, jeśli nie nowoczesne to przynajmniej solidnie osadzone i sprawdzone we współczesnym teatrze. A któż bardziej mógł takim właśnie językiem przemówić do młodego widza niż młodzi twórcy teatralni. Zatem po obu stronach kurtyny dyrektor postawił na młodość - co jak dotychczas sprawdza się raz z większym, raz z mniejszym skutkiem. Bywa, że zdumiewa i zaskakuje ("Romeo i Julia" Szekspira), ale też rozczarowuje ("Szewcy" Witkacego).

Przy takich przeto założeniach wybór sztuki Brucknera pozornie wydaje się aż nadto słuszny. Młodości tu aż nadto: od tytułu i wieku autora, w którym ją napisał. Rzecz dzieje się także w młodym środowisku. Młoda, choć już z liczącym się dorobkiem twórczym na renomowanych scenach, jest reżyserka spektaklu, także scenograf, a również aktorzy, w gronie których znaleźli się nawet studenci szkół teatralnych. Słowem - sytuacja wręcz modelowo przystająca do przedsezonowych zapowiedzi dyrektora sceny kaliskiej. Przynajmniej z pozoru.

"Życie toczy się między bólem a snem" - tak przynajmniej wydaje się jednemu z bohaterów sztuki Brucknera. Innej postaci ciepło łóżka kojarzy się z utraconym domem rodzinnym, zanurzenie się w kołdrze jest dla niej iluzorycznym powrotem do dzieciństwa, ucieczką od rzeczywistości. Skłóceni z rodzicami, pozbawieni oparcia, skazani na samych siebie, uwięzieni we własnym światku - bohaterowie sztuki Brucknera ze swoją młodością znaleźli się na rozdrożu: między bezpowrotnie utraconym dzieciństwem a dorosłością. Rozpięta między nimi młodość, która nie ma celu - jak stwierdza jedna z postaci - jest chorobą. Jej oczywistym symptomem jest miłość. Ale i ta może być w tej samej mierze ledwo krótkotrwałym zbawieniem, co przekleństwem. Poszukują jej, błagają o wzajemność, skomlą o drobiny uczucia. Także walczą o nią nie przebierając w środkach. Kłócą się o nią między sobą, przepraszają i godzą, by znów wybuchnąć, raniąc się słowami i wymierzanymi sobie policzkami. W iście Sartre'owskim piekle, które sobie wzajemnie stwarzają, jest miejsce dla intryg, wzajemnych oskarżeń, potwarzy, nawet fizycznej przemocy. Prześwietlają siebie wzajemnie, obnażają swoje słabości i ułomności charakterów. Zadawany ból staje się nie tylko wyrazem zwierzęcej wręcz walki o miłość, lecz również formą istnienia. Rodzi zło, które prowadzi do tragedii. Ten drugi po bólu biegun, między którymi rozpościera się młodość - sen, staje się śmiercią. Nie zdążyli zmieszczanieć, co dla wyjątkowo cynicznego w gronie siedmiu scenicznych postaci Fredera, byłoby jedynym możliwym wyjściem z sytuacji.

Czy w bólach tego hermetycznie zamkniętego mikroświatka studentów medycyny i bohemy literackiej sprzed lat siedemdziesięciu, współczesny, zwłaszcza młody odnajdzie zwierciadło, a w jego odbiciu siebie i swoje pokolenie? To prawda, w prawidłach świata i natury nic się nie zmieniło: miłość nadal jest chorobą młodości, ale jej objawy już nie takie same jak wówczas, gdy swoją sztukę o zagubionym, powojennym (oczywiście, po pierwszej światowej) pokoleniu bez szans pisał Ferdinand Bruckner. A pisał ją w soczystej manierze ekspresjonizmu, od którego dzielą nas już dziesiątki lat rozwoju literatury i sztuki. Co więcej, w tej sztuce pokutują także atrybuty jeszcze starsze, rodem z przełomu wieku: nihilizm, dekadencja, nietzscheanizm... I takim też językiem toczą swoją grę bohaterowie tej sztuki.

Tej widocznej anachroniczności sztuki Brucknera ani reżyser - Iwona Kempa, ani scenograf Tomasz Polasik - nie próbują zatuszować. Nawet ją podkreślają strojami postaci, meblami rozstawionymi w dwóch pokojach, rekwizytami. Również coraz bardziej gęstniejącym, mrocznym nastrojem spektaklu, z wyraziście akcentowanymi muzyką momentami zwiastującymi kolejne spiętrzenia akcji. Przede wszystkim jednak wyraźnie narzuconym naturalistyczno - ekspresyjnym stylem gry aktorskiej.

Wbrew wszelkim pozorom "Choroba młodości" stawia aktorom spore wymagania takiego wyraźnego zarysowania każdej z postaci, by w tym wspólnie przeżywanym piekle młodości nie stopiły się one w zbiorowość o wspólnej twarzy. Pięknie zrozumiała to zwłaszcza Monika Krzywkowska, która w roli Marii wydobyła wszelkie możliwe tony i półtony. Jest równie przekonująca wówczas, gdy delikatnie rysuje swoją opiekuńczość, wręcz matczyność, jak i wówczas, gdy w nagłym opętaniu stacza bój z nieco demoniczną i przybierającą pozę kobiety fatalnej Anną Dąbkowską, gościnnie występującą na kaliskiej scenie w roli Ireny. W duecie z Moniką Krzywkowską przejmująco rozegrała swoje żebracze błagania o miłość Agnieszka Dzięcielska - Desiree. Jeśli do tego grona dodamy jeszcze Kamę Kowalewską, studentkę PWSTTViF w Łodzi, przepoczwarzającą się na scenie z zahukanej, zgadzającej się na wszystko służącej Lucy w uliczną dziewkę z pretensjami - nieodparcie dojdziemy do wniosku, że prym w tym spektaklu wiodą kobiety. I tak jest w istocie. Rolę Fredera gościnnie zagrał w tym przedstawieniu Przemysław Kozłowski nie przekraczając jednak powszechnych wyobrażeń o birbancie, alkoholiku, drobnym złodziejaszku, które ukształtował film. A przecież Freder, wyzbyty ze złudzeń, marzeń, wszelakiej nadziei jest nosicielem i sprawcą zła. To za jego sprawą Lucy staje się dziewką uliczną, to jego intrygi doprowadzają w końcu Desiree do śmierci. Grzegorz Chołuj (student wrocławskiej PWST) stworzył postać Petrella jako młodzieńca nieśmiałego, niepewnego siebie i własnego zdania, pozbawionego woli, którym inni, zwłaszcza kobiety mogą kierować. - Ale i tak nie wykorzystał do końca wszystkich możliwości tkwiących w tej postaci. Rola Alta jest aż nadto drugoplanowa, by Zbigniewowi Antoniewiczowi mogła stworzyć jakieś szczególne pole do popisu. Jest bardziej świadkiem niż uczestnikiem gry, personą towarzyszącą, bez specjalnych praw do ich komentowania.

Szóstą w tym sezonie premiera w Teatrze im. Wojciechowskiego, a trzecią na jego Scenie Kameralnej uznać wypada za przedsięwzięcie równie ciekawe co obdarzone sporą dawką ryzyka. Jak przyjmie ją publiczność? Oto jest pytanie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji