Artykuły

Irlandzki spleen

W obskurnej, drewnianej szopie przylegającej do cmentarza zamknął McDonagh bohaterów Czaszki z Connemara, Micka i Mary, pogrążonych w nudnej, jałowej egzystencji. Sens ich życia sprowadza się do kolejnej szklanki whisky i garści plotek. Życie to zdaje się być nieskomplikowane, senne, by nie rzec nudne - wszak w innej swej sztuce McDonagh pisze, że w kwestii nudziarstwa w Irlandii jest cholernie duża konkurencja. W Connemara, na głębokiej prowincji, gdzie deszczowe, ponure dnie i noce toczą się leniwie, żywot rychło winien kończyć się samobójstwem. W takim miejscu żyć się nie da, bo to miejsce dla wykolejeńców i outsiderów. Do takich wniosków prowadzi nas rozum. A jak ma się rozum do życia? Nijak. Ono nie poddaje się racjonalnym analizom, mieści w sobie ludzi, choć prostych i z ograniczonymi horyzontami, to pełnych namiętności prowadzących do tragedii. U McDonagha bezruch jest pozorny - wlokący się dialog usypia, by we właściwym momencie wstrząsnąć widzem, jak czyni to Mick (w tej roli Jerzy Kaczmarowski) roztrzaskujący swym młotem w pył ludzkie czaszki. Taki ma zawód: zajmuje się likwidowaniem starych grobów na zlecenie proboszcza, a kości roztrzaskuje, by potem łatwiej było je zatopić w jeziorze. Do Micka wpada od czasu do czasu Mary (Maria Weigelt), plotkują, piją, nudzą się, ot, próbują żyć treściwie; wpada też Martin (Tomasz Olejarczyk), młody rozrabiaka, oddający się poważnym, we własnym rozumieniu, dylematom na temat: "łatwiej utopić się w rzygach czy może w szczynach?". Obsadę uzupełnia nieudacznik Thomas, policjant z ambicjami Sherlocka Holmesa (Janusz Młyński). Spośród tego kwartetu na uwagę zasługuje dojrzała kreacja stworzona przez Jerzego Kaczmarowskiego, w tej chwili bodaj stanowiącego najmocniejsze ogniwo zespołu Lubuskiego Teatru. Kaczmarowski gra dojrzale, sugestywnie, przekonująco, jego Mick trafia do widza, potrafi śmieszyć i przerażać. Na przeciwnym biegunie znajdujemy miotającego się po scenie debiutanta Olejarczyka i poprawną, zbyt sztywną, rzec można - zastygłą w teatralnej pozie Weigelt. Dobrze wypadł w drugoplanowej roli policjant Młyński, u McDonagha wścibski, zasadniczy, w prymitywny sposób dociekliwy i po prostu głupi - jak to policjant. Czaszkę z Connemara wyreżyserowała debiutująca absolwentka warszawskiej Akademii Teatralnej Małgorzata Anna Siuda.

McDonagh tradycyjnie od początku klaruje sytuację, mamy profanatora grobów, plotkarkę, gówniarza i gliniarza. Nuda - jak to w Irlandii. Aż pewnego dnia wpada do Micka Martin z nowiną: proboszcz nakazuje zlikwidować groby w południowej części cmentarza, w tej części, gdzie leży żona Micka. Zginęła w wypadku samochodowym. Mike przyrzeka, że był feralnego dnia pijany. Thomas tymczasem przypuszcza, że ten, zanim doszło do karambolu, roztrzaskał jej głowę młotkiem. Martina polecenie proboszcza zwyczajnie cieszy, ciekawi go, jak to będzie: w końcu Mick musi wykopać z grobu własną żonę i... W Connemara z wolna zanika jasność, świat przesłania mgła tajemnicy i niepewności. Trudno się orientować, oceniać. Grzęźniemy w domysłach - Martin nagle dorasta, a Mick z Thomasem, choć każdy na swój sposób, przestają być wyraźni. Świat przewraca się: z podobnym zabiegiem czytelnik McDonagha miał do czynienia przy okazji lektury Kaleki z Inishmaan. I także tym razem trzeba sobie ów świat na powrót ułożyć na nowo, przyłożyć doń miarę i posługując się prostymi kategoriami dobra i zła ocenić ledwie cztery postacie, które mimo pozornej senności i klarowności sytuacji, potrafią się jednak w nieoczekiwany sposób wymknąć najprostszej, bo opartej na kontrastach klasyfikacji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji