Na bezdrożach
Rzadko wystawianą w Polsce "Wielkanoc" Augusta Strindberga, jedno z arcydzieł przełomu minionych wieków, w którym autor pokusił się o próbę stworzenia nowoczesnego misterium, przywrócił teraz scenie Erwin Axer. I zrobił to solennie, w zgodzie z autorem. Trudno byłoby czynić z tego zarzut, gdyby nie fakt, że efekt jest momentami groteskowy, niezamierzenie humorystyczny, rażąco nieprzystający do spraw, którymi żyje dzisiejszy świat.
Fundamentem dramatu jest poczucie winy, które wyprowadzi bohaterów na bezdroża mało racjonalnych działań. Ojciec rodu Heystów trafia do więzienia za sprzeniewierzenie cudzych pieniędzy. Jego bliscy zdani są na znaczące spojrzenia sąsiadów, wśród których nie brak wierzycieli. Rodzina w każdej chwili może utracić na ich rzecz resztki mienia, trwa więc w stanie ustawicznego rozdrażnienia i niepewności. Pani Heyst (Maja Komorowska) długo nie przyjmuje do wiadomości sentencji wyroku, choć mąż do wszystkiego się przyznał. Jej syn Elis (Olgierd Łukaszewicz) obnosi się z żałosnym poczuciem urażonej dumy, a wrażliwa córka Eleonora (Iwona Wszołkówna) rodzinny wstyd przypłaca pomieszaniem zmysłów. Miotających się w zaklętym kręgu niemożności bohaterów odwiedza człowiek uważany przez nich za wroga, który w końcu da pokaz baśniowej wprost wielkoduszności.
Co tu dużo mówić, wpisana w kalendarz: od Dnia Ofiary (Wielki Czwartek) do Dnia Łaski (Wielka Sobota) opowieść o cierpieniu, udręce i ukojeniu rodziny Heystów, mimo widocznych wysiłków wykonawców, nie jest w stanie zaangażować uwagi widzów zbyt długo. Z pogmatwanej historii wzajemnych samoudręczeń pogubione wychodzą nie tylko postacie, ale i grający je aktorzy. W wersji Axera, zamiast ludzi z krwi i kości snują się jakieś widma i cienie, wygłaszające mniej lub bardziej wiarygodne sentencje. Najmniej dotyczy to niewinnie dziecinnej Eleonory w wykonaniu utalentowanej Iwony Wszołkówny, która - niezależnie od faktu, że przypadła jej w udziale najbardziej złożona postać - ujmowała świeżością gry i spontanicznością reakcji.
Erwin Axer przedstawił na scenie świat dalece nierzeczywisty, używając przy tym zabiegów formalnych równie prostych, co mało skutecznych. Nagranie fragmentów "Sieben Worte des Erlósers" Josepha Haydna miało wprowadzać w nastrój podniosły, a odgłosy przypominające przesunięcia noża po osełce, przeciwnie, w demoniczny. Ich natrętne powtórzenia w końcu jednak irytowały i nużyły. Żal.