Artykuły

Muzyka: Louis Jordan

"Pięciu braci Moe" w reż. Olafa Lubaszenki w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Pisze Wojciech Fułek w Toposie.

Ostatnia premiera Teatru Muzycznego w Gdyni nie zaskakuje reżyserskimi fajerwerkami (jak "Hair"), świeżością i rozmachem (jak "Sen nocy letniej") czy scenami grupowymi (jak "Jesus Christ Superstar"). Zaskakuje za to zamierzoną skromnością inscenizacji (uproszczona scenografia, skrywająca jednak w swoim wnętrzu orkiestrową niespodziankę - ale w końcu jak może wyglądać jednopokojowe kawalerskie lokum?), sprawnością warsztatową i wszechstronnością biorących w przedstawieniu aktorów (sześciu śpiewających i tańczących - bez przerwy i żeńskiej pomocy - mężczyzn), doskonałą muzyką (w swingowo-bluesowych klimatach) zapomnianego czarnoskórego kompozytora (Louis Jordan), doprawioną odpowiednią dawką humoru oraz inscenizacyjnych pomysłów Olafa Lubaszenki. Ten ostatni okazał się bowiem równie uzdolnionym reżyserem musicalowym, co teatralnym i filmowym.

To, co mogło zaważyć na klęsce tego spektaklu - wyłącznie męska, mała obsada, trudne chóralne partie wokalne, brak technicznych fajerwerków, uproszczona scenografia, pewna kameralność musicalu, brak popularnych przebojów, doskonale znanych publiczności z płyt i anteny radiowej, brak na scenie kobiet (choć to miłość do nich i problemy damsko-męskie są leit-motivem całego przedstawienia), nieuchronna perfekcja wykonania (bowiem wszystkie braki - wokalne, aktorskie i taneczne - zostałyby natychmiast w takiej sytuacji obnażone) - wszystko to zadecydowało w równej mierze o gdyńskim sukcesie musicalu Clarke'a Petersa "Pięciu braci Moe" z największymi przebojami Loisa Jordana. Aktorska obsada premiery (Robert Rozmus - Four Eyed Moe, Michał Milewicz - Big Moe, Tomasz Steciuk - No Moe) nie zawiodła, wzmocniona świetnymi, charakterystycznymi rolami Wojciecha Dmochowskiego (Little Moe), doskonale znanego z licznych inscenizacji Studia Buffo oraz związanych z gdyńską sceną: Rafała Ostrowskiego w roli Eat Moe i Jakuba Kornackiego jako Nomaxa.

Zaledwie sześciu wykonawców doskonale poradziło sobie z trudnym wokalnym oraz tanecznym wyzwaniem musicalu, a także dużą sceną Teatru Muzycznego w Gdyni. Spowodowali oni, że niemal pusty pokój Nomaxa, którego właśnie rzuciła dziewczyna, stał się przystanią nic tylko dla gospodarza i pięciu braci Moe, ale i kilkunastu innych postaci, przez nich przywoływanych. Jedyny naprawdę ważny rekwizyt w tym przedstawieniu to radio, z którego dobiega doskonale wszystkim znany głos Marka Niedźwieckiego (prosty, acz doskonale wpasowujący się w klimat spektaklu, zabieg reżyserski), wywołujący duchy śpiewających i tańczących braci.

Mimo, że Louis Jordan jest niemal klasykiem czarnego rhythm and bluesa, zakorzenionego w jazzie i bluesie, można w jego piosenkach i kompozycjach (najpłodniejszym okresem jego twórczości, z którego pochodzą też w większości piosenki ze spektaklu Pięciu braci Moe, były lata 40.) odnaleźć też elementy calypso, rumby, boogie-woogie i jump, a nawet zapowiedź nadejścia ery rock and rolla. Jego piosenki śpiewali m.in. Ella Fitzerald, Louis Armstrong i Bing Crosby, a takie utwory jak Caledonia, My Baby Said Yes czy You Is Uou Ain 't Ma 'Baby były niegdyś wielkimi przebojami. Utwory te, nieco zapomniane w epoce rock'n'rolla, powróciły na muzyczne sceny Londynu w latach 80. Najpierw potwierdziły swoją wartość w wersjach kabaretowych (to odkurzanie Jordana rozpoczęto właśnie od tytułowej piosenki musicalu Five Guys Named Moe), aby w końcu trafić w postaci pełnowymiarowego musicalu na sceny West End w roku 1990, a po kolejnych dwóch latach - na Broadway.

Nietypowy, wyłącznie męski skład wykonawczy dał twórcom tego przedstawienia impuls do stworzenia - trochę paradoksalnie - kompletnego, muzyczno-tanecznego show, które staje się popisem szóstki śpiewających aktorów. Spektakl ten, choć bez większych pretensji do jakiegoś głębszego przesłania, wymaga jednak od wykonawców maksymalnego zaangażowania i najwyższego kunsztu, proponując widzom zabawną opowieść o nieco zgorzkniałym facecie o imieniu Nomax, któremu kwintet braci Moe chce przywrócić radość życia, i mimo, że na scenie kobiet nie ma, to jednak jest to opowieść przede wszystkim o nich, bowiem bracia Moe doskonale wiedzą, że bez kobiet nie da się żyć.

Olaf Lubaszenko w roku 2002 reżyserował już raz ten sam spektakl w warszawskim Teatrze Roma. Gdyńska inscenizacja nie jest zatem polską prapremierą, choć od warszawskiej - mimo wspólnego reżysera - różni się wieloma szczegółami. Jest też drugą próbą - po udanym "Opentańcu" - muzycznej kooprodukcji Teatru Muzycznego im. Danuty Baduszkowej z Performance Marketing Group. Zapewne dlatego przygotowano musical w wielowariantowej obsadzie, jako przedstawienie, które można - bez większych kłopotów technicznych (co praktycznie uniemożliwiło prezentację poza macierzystą sceną najbardziej udanych gdyńskich realizacji - "Hair" i "Sen nocy letniej") pokazać praktycznie wszędzie.

Tymczasem warto się jednak wybrać do Gdyni i zobaczyć ten bezpretensjonalny spektakl, który nie tylko Was rozbawi, ale i przyniesie dużą dawkę doskonałej muzyki Louisa Jordana. Muzyki, bawiącej się konwencjami, która przynosi dwadzieścia pięć piosenek, wręcz perfekcyjnie zagranych przez zespół Dariusza Różankiewicza i brawurowo zaśpiewanych przez pięciu facetów o nazwisku Moe i śmiesznych przydomkach oraz jednego smutnego Nomaxa, który daje się jednak na koniec przekonać do uśmiechu i życia.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji