Daleko od sceny
Nasza dramaturgia grzeszy pychą. Pisarze tworzą skończone arcydzieła, a teatr nie ma czasu ich poprawić.
O dziwo to zjawisko dotknęło twórcę związanego blisko z teatrem Macieja Wojtyszkę. Wojtyszko miał dobry pomysł na sztukę, która w kostiumie historycznym mówi o rozgrywającym się na naszych oczach spotkaniu zachodniego liberalizmu ze wschodnim despotyzmem. Zamiast jednak poddać tekst próbie sceny w jakimś małym, nie-gwiazdorskim teatrze, oddał go sławnej warszawskiej scenie, na której jest skazany na sukces. W spektaklu na deskach Teatru Współczesnego widać inteligentną ideę i braki dramaturgiczne, których nawet gwiazdy nie mogą zatuszować.
"Semiramida" opowiada o prawdziwym zdarzeniu, które miało miejsce w 1774 roku. Francuski filozof oświeceniowy Denis Diderot przybywa do Petersburga na zaproszenie Katarzyny II (zwanej Semiramidą Północy), aby zaspokoić jej potrzeby (nie tylko) umysłowe i doradzać w zakupach dzieł sztuki. Diderotowi marzy się reforma społeczna, chciałby oświecić i uwolnić lud rosyjski. Władczyni woli od reform Diderota jego męskie towarzystwo, a liberalne projekty odrzuca. - Nie mogę na skórze milionów Rosjan wypisywać republikańskich haseł tylko dlatego, że rozkazuje mi tak postępowa filozofia Zachodu - tłumaczy Katarzyna. - Mój lud nie chce takiej wolności, ponieważ znacznie bardziej potrzebuje wiary.
Historia naiwnego filozofa, wykorzystanego przez despotyczną carycę, przemawia do wyobraźni szczególnie dziś, kiedy zastępy europejskich doradców znów pakują walizki i jadą na Wschód krzewić oświecenie. Podobnie jak Diderota na miejscu czeka ich rozczarowanie - nikomu nie są do niczego potrzebni.
Ale ten błyskotliwie zarysowany temat tonie w nadmiarze materiału historycznego, cytatów z korespondencji, anegdot i relacji z życia petersburskiego dworu. Niemal połowa sztuki poświęcona jest drodze Katarzyny II do władzy, dworskim intrygom i flirtom, a tylko kilka scen podejmuje najciekawszy temat: spotkanie Wschodu z Zachodem.
Inscenizacja nie poprawiła klarowności tekstu, chociaż reżyserował sam Erwin Axer. Na scenie okazuje się, że niemrawej akcji nie zastąpi dowcipna konwersacja ani ograny i banalny chwyt teatru w teatrze. Opowieść filozofa-narratora ilustrują mianowicie scenki, grane przez aktorów w tle, w których Diderot (Zbigniew Zapasiewicz) czasem uczestniczy, częściej ogląda je zza biurka. Ta dygresyjna kompozycja (otwarcie naśladująca "Kubusia Fatalistę i jego pana") sprawia, że Diderot nie jest zupełnie zaangażowany w to, co dzieje się na dworze Katarzyny II.
Zapasiewicz podkreśla jeszcze ten dystans swoją szlachetną ironią. Miłość staje się miłostką, tragedia - tragedyjką. W finale, kiedy Imperatorowa wzgardzą jego usługami, Diderot mówi publiczności "Dobranoc" i wychodzi jakby nigdy nic, żując liść sałaty, z którym półtorej godziny wcześniej wszedł na scenę.
Może Diderot byłby bardziej zaangażowany, gdyby caryca Katarzyna wzięła sobie do serca radę, której filozof udzielał XVIII-wiecznym aktorkom: aby bardziej naśladowały naturę. Joanna Szczepkowska jako caryca mówi z nadętą, wznoszącą się intonacją, której używa nawet w romansach. O tym, że bez tej maniery można pokazać władczą i dostojną kobietę, świadczy dobra rola Mai Komorowskiej (caryca Elżbieta).
Jest w "Semiramidzie" materiał na sztukę i scenariusz filmowy, oprócz pomysłu - parę sprawnie napisanych ról (zwłaszcza kanclerz Bestużew, który wypada z łask - w wykonaniu Bronisława Pawlika zrezygnowany, stary dworak), jest trafnie uchwycony klimat epoki, zafascynowanej królową nauk - filozofią. Trzeba jeszcze przystawić biurko dramatopisarza bliżej sceny.