Dynastia
Maciej Wojtyszko napisał nową polską sztukę współczesną. Nazywa się "Semiramida". Jej bohaterami są Katarzyna II, caryca Rosji, i Denis Diderot, filozof. Pomysł pyszny: dwie wielkie osoby i osobowości, dwa wybitne intelekty i oświeceniowy spór o kształt państwa i sposób sprawowania władzy, podszyty wyraźną słabością filozofa do monarchini i dwuznacznym szacunkiem pani Rosji dla francuskiej subtelności. Tajemnice historii pozostawiają ogromne pole do popisu wyobraźni dramaturga, W dodatku całość ujęta jest w zabawną teatralną formę. Diderot funkcjonuje w niej w podwójnej roli: narratora i komentatora zdarzeń, a zarazem ich uczestnika. Na samym początku zapowiada, że opowie swą historię przy pomocy teatru i aktorów. W trakcie sztuki Diderot ma prawo do dygresji. W tym konstrukcja "Semiramidy" przypomina charakter "Kubusia Fatalisty". W sumie powstała zgrabnie napisana sztuka, która, niestety, w zetknięciu z teatrem ujawniła swoje słabości. Albo inaczej, okazała się sztuką w sam raz dla teatru bulwarowego, który lubi kulturalnej publiczności opowiadać zabawne romansowe historyjki o sławnych wielkich ludziach.
Nie wiem, niestety, czy sztuka Wojtyszki jest sztuką serio, czy należy ją traktować na równi z serialami telewizyjnymi o rozmaitych bogatych i nieszczęśliwych dynastiach. Nie wiem, czy Katarzyna II, tak jak ją widzi Wojtyszko, jest postacią tragiczną czy po prostu sentymentalną. Nie widzę w tym dramacie teatralności, słyszę za to szelest papieru. Jednym z powodów, dla których tak się dzieje, jest właśnie nadanie postaci Diderota podwójnego statusu. Skoro jedna z postaci może wyjść z akcji i z boku ją skomentować, pozostałe, które nie mają takiego prawa, nie mogą nic serio zagrać. Bo przecież za chwilę każda rzecz może być zdezawuowana. Można wykpić każde uczucie i każdy stan psychiczny zamienić w błahostkę. Może dlatego tak trudno grać aktorom pod czujnym okiem Diderota?
Drugim poważnym mankamentem sztuki jest jej epicki charakter. Diderot, jak już wspomniałem, pełni funkcję narratora. Akcja sztuki pełna jest retrospekcji, ilustrujących sceny z życia Katarzyny II zanim jeszcze została carycą. Ów żywioł epicki mąci klarowność przekazu i zabija teatralność sztuki.
Pierwsza realizacja teatralna w warszawskim Teatrze Współczesnym nie przysłużyła się "Semiramidzie". Największą zaletą przedstawienia jest Zbigniew Zapasiewicz, grający Diderota. Prowadzi cały spektakl z ogromną swobodą i pełną ironii pewnością siebie. Wkracza na scenę pewnym krokiem, rozgląda się i uprzejmie zwraca do publiczności, łagodnie objaśniając, co się będzie działo. Widać, że Zapasiewicz właśnie na scenie, w teatrze jest u siebie. Tu może przybrać dowolną rolę, na przykład Diderota, i każdą wykona po mistrzowsku. Ironia jest teatralnym żywiołem tego aktora i jego najbardziej indywidualną immanentną cechą charakteru. Myślę, że gdyby "Semiramida" była monologiem Diderota o Katarzynie zagranym przez Zapasiewicza, całe przedsięwzięcie skończyłoby się o wiele lepiej. Bo niestety, poza Zapasiewiczem cała reszta przestawienia nie udała się.
Największą katastrofą jest stereotypowa gra aktorów, odkurzających kolejne szablony zachowań, którymi szermują w wielkiej obfitości. Joanna Szczepkowska podzieliła sobie rolę Katarzyny wedle niebanalnej zasady, że w każdym władcy obok tyrana drzemie dobry człowiek. A jeśli władca jest kobietą, to obok zimnej i okrutnej herod-baby drzemie słodka kokietka, kociak zdolny uwieść każdego mężczyznę. I tak, wedle zasady, Szczepkowska już to stoi prosto i sztywno przemawiając głosem srogim i szorstkim, już to wdzięczy się w pląsach emablując słodkim głosikiem. Wszystko to szalenie proste i łatwe. Za proste to i, szczerze mówiąc, okropnie pretensjonalne.
Podobnie inni aktorzy grają swoje wyobrażenia o postaciach, zamiast postaci. Nie pomaga im nawet słowniczek zamieszczony w programie, który podaje czasami opisy charakteru historycznych pierwowzorów. Na przykład bliska Katarzynie księżna Daszkowa była wedle słowniczka "jedną z najciekawszych postaci rosyjskiego Oświecenia, (...) położyła ogromne zasługi dla rozwoju nauki i literatury". Tymczasem w warszawskim spektaklu Daszkowa grana przez Olgę Sawicką jest drętwą, wiecznie wyszczerzoną w nieszczerym uśmiechu intrygantką. Tak, jakby aktorka odgrywała swoje dziecięce wyobrażenie o damach dworu, a nie Katarzynę Daszkową, czyli powierzoną jej rolę.
W tym spektaklu brakuje odcieni i życia. Sprawę pogarsza jeszcze scenografia. Ściany obito ciemnozieloną materią. Na scenie jest ponuro i mało wystawnie. Może w ten sposób miało zostać unaocznione ciemne i ponure wnętrze duszy Katarzyny? Nie wiem, ale wygląda to brzydko, a chyba nie o to chodziło.
Niestety, w Teatrze Współczesnym ostatnio dzieje się źle i mało. Ilość premier gwałtownie spadła, co pewnie podyktowane jest warunkami ekonomicznymi, ale w zamian za to nie uległa poprawie ich jakość. Należy docenić wysiłek, jaki teatr wkłada w wystawianie polskich sztuk współczesnych, a jednak ostatnio ponosi z tego powodu kolejne klęski. I nie jest to tylko wynikiem złego stanu polskiej dramaturgii współczesnej, na którą wszyscy nauczyli się już narzekać, ale chyba również wyczerpania pewnego stylu inscenizowania, który proponuje na przykład Erwin Axer. Ten teatr jest martwy. Sztywne lalki poruszają się w ciemnym pudełku. Nie interesują się sobą wzajemnie i nie mają chyba nikomu nic ważnego do powiedzenia, nawet sobie.