Artykuły

Parler, parler...

Na scenę wrócił "Ambasador". W gruncie rzeczy to drugi powrót czy raczej: próba powrotu. Sztuka Mrożka miała swoje przygody: Dejmkowska prapre­miera jesienią 1981 roku narobiła trochę szumu, ale zaraz nastał stan wojenny i cenzura przedstawienie zdjęła. Czemu i trudno się dziwić, bo - przynajmniej wedle kryteriów tejże cenzury - rzecz godziła w sojusze. Pięć lat później Dejmek, w nieco zmienionej wersji, powtórzył "Ambasadora". Sojusze na tym nie ucierpiały, może dlatego, że i tak już ledwo się trzymały. Co więcej: okazało się, że także utwór Mrożka trzyma się już nie najlepiej. Jeśli nie liczyć jeszcze jednego czy dwóch wystawień w tym czasie (m.in. w T. Wybrzeże), zniknął ze sceny, jak mi się zdaje, bez niczyjego żalu. I oto w połowie 1995 roku usiłuje przywrócić "Ambasadora" Erwin Axer. Trudno zaprzeczyć, że dla teatralnej egzystencji Mrożka ten akurat reżyser zrobił kiedyś niemało; on osobiście, a także kierowany przez niego Teatr Współczesny. Nie mam wszelako przekonania, czy zieleń z niegdysiej­szych laurów jest wystarczająco soczysta, żeby ożywić, choćby optycznie, przywiędłą sztukę Mrożka. W każdym razie ze sceny przy ulicy Mokotow­skiej słychać zaledwie szelest suchej literatury.

Bogiem a prawdą nie wiem, po co Axer tego "Ambasadora" wystawił. Może nie zauważył - albo nie chciał zauważyć, jako wytrwały, aż do granic anachro­nizmu, konserwatysta - że rzeczywistość się zmienia, a razem z nią teksty, zwłaszcza te uwikłane w doraźne aluzje. Nad "Ambasadorem" takie uwikłania bez wątpienia ciążą: piętnaście lat temu mogły być jego siłą, dzisiaj - stanowią o słabości. Co tu się oszukiwać, "Ambasador" należy do tych utworów Mrożka, które w swojej - nie przeczę - inteligentnej strukturze logiczno-symetrycznej wydają się zapięte na ostatni guzik i toczą się jak po sznurku; ale zarazem Mrożkowe sylogizmy i paradoksy służą w tym wypadku banalnym konstatacjom na temat wolności i zniewolenia. Co prawda te konstatacje nie wyczerpują się na zagadnieniu gry politycznej i konfrontacji totalitaryzmu z systemem demokratycznym. Mrożek próbuje piętrzyć dwu­znaczności i w końcu można by od biedy dostrzec w "Ambasadorze" rzecz o dochodzeniu do samowiedzy, o odkrywaniu elementarnej prawdy i moral­nej powinności, która w jakiejś mierze przybiera wymiar conradowski: pośród niepewności wszystkich struktur ludzkiego świata - politycznych, instytucjonalnych, ideologicznych - jedynie pewne okazuje się to, co jest najmniej pewne czy zgoła jakiejkolwiek pewności pozbawione: wiara w imponderabilia, fundament osobistego honoru, wierność samemu sobie do końca.

Można by tak czytać "Ambasadora", gdyby sam autor takiego akurat sensu nie przesłaniał, ulegając raz po raz potrzebie ośmieszania wiadomego mocarstwa i jego fasadowych konstrukcji. Jako satyryk Mrożek bywał morderczy, ale i odkrywczy: w "Ambasadorze" eksploatuje stereotypy powycierane po wszystkich kątach antysowieckiej literatury. Ta niewybredność znakomitego pisarza nieco mnie dziwi, choć rozumiem, że przed laty była próbą odpowiedzi na tak zwane potrzeby chwili i może nawet spełniła swoją rolę. Dzisiaj wydaje się zwietrzała nie mniej niż niegdysiejsze dowcipy o tym, jak Breżniew spotyka się z Carterem...

Wszelako nie do Mrożka mam główną pretensję - pisywał sztuki wybitne, średnie i takie sobie, to normalne. Dziwi mnie wybór Axera: nie dość, że wybrał sztukę taką sobie, to jeszcze jakby przeoczył, że nie ma już ani Breżniewa, ani Cartera... Tak czy inaczej, przedstawienie we Współczes­nym przynajmniej w połowie przypomina mi komedie Stanisława Barei. W każdym razie Krzysztofa Kowalewskiego Axer obsadził tak, jakby to zrobił Bareja: Kowalewski, rzecz jasna, zawsze umiał zagrać połączenie aparatczykowskiego prostactwa z chytrością funkcjonariusza, który wie, jak trzeba rozgrywać karierę, żeby utrzymać się w aktualnym kursie. I oczywiście, numery, które serwuje: pociąganie nosem, kanciasty gest, gruboskórność, trafiają bezbłędnie: brawko przy otwartej kurtynie i rechot publiczności starczają tu za wszystkie argumenty. Publiczność przecież to kocha, a kocha dlatego, że czuje się lepsza, wyższa, bardziej kulturalna od tego "ruskiego" niedźwiedzia, który wiodąc przebiegły dyskurs ma zarazem poczucie siły i bawi się z Ambasadorem jak kot z myszą. Pełnomocnik Kowalewskiego to, żeby odwołać się do typologii Błońskiego, w gruncie rzeczy tyleż "cham", co "mędrek". Ale jego "chamstwo" jest dużo bardziej eksponowane. I tu mam wrażenie, iż ta stereotypowa karykaturalność schle­bia nie tylko publiczności; ona zdaje się podobać samemu Axerowi, który rozgrywa mecz do jednej bramki, nie szczędząc grubych rysów zarówno Pełnomocnikowi (Kowalewski), jak i Człowiekowi (Henryk Bista); ten ostatni jest w najlepszym razie udręczonym homo sovieticusem, który w swojej kufajce i berecie, choć posiada "duszę", z trudem odnajduje się w salonie "demokratycznej" ambasady.

Królem salonu jest rzecz jasna Ambasador. To zresztą ciekawa rola Zbigniewa Zapasiewicza, który gra, jeśli można tak powiedzieć, formę ambasadora czy też jego personę, co zresztą prowadzi do konfliktu z żoną (Maja Komorowska). Z czasem jednak - pod wpływem żony - Ambasador uświadamia sobie, że cały wyczerpuje się w rolach społecznych. Pozostaje mu już tylko honor jako jedyna gwarancja czy istota własnej postawy, wybór ostateczny.

Zapasiewicz, podobnie jak Kowalewski, także gra stereotyp, choć jest to stereotyp dużo cieniej rysowany: Pełnomocnik graniczy z ostrą karykaturą, Ambasadorowi bliżej do sarkazmu czy ironii. Bo Ambasador jest przedsta­wicielem cywilizacji i kultury, która przegrywa co prawda z barbarią, wsze­lako nikt nie może mieć wątpliwości, że dystynkcja, powściągliwość i ele­gancja, nawet jeśli są fasadowe, to moralnie stoją wyżej niż bezceremonial­ny pragmatyzm i brutalny makiawelizm nowego wspaniałego świata. Takie nierówne zestawienie racji sprawia, że konflikt w przedstawieniu Axera jest wątły, choć teoretycznie mógłby mieć zadatki na tragizm: niestety, Zapasiewicz gra "na skrzypce", a Kowalewski "na bas". Jedyne więc, co pozostaje, to precyzyjnie taktowana konwersacja, w której tezy, antytezy i syntezy układają się w eleganckie kryształki, budujące struk­turę dyskursu. Symetrie dialogu są nie mniej elegancko analogiczne do symetrii przestrzeni, w której z rzadka odbywa się symetryczny ruch. To przedstawienie wzorowo realizuje formułę teatru, którą się kiedyś na tych łamach posłużyłem: gadające głowy na statywach ciał. Prawie słuchowisko...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji