Teatr w karczmie
"Komediant" Thomasa Bernharda wystawiony w warszawskim Teatrze Współczesnym to przede wszystkim aktorski popis występującego gościnnie na tej scenie Tadeusza Łomnickiego, który tytułową rolę gra tak brawurowo, że pozwala to widzom nie dostrzegać pustych dramaturgicznie miejsc w tej sztuce. Skądinąd nieuniknionych z powodu bardziej monologowej niż dialogowej struktury narracji scenicznej.
"Komediant" został właściwie pomyślany, i skonstruowany jako gigantyczny monolog tytułowego bohatera. Jest nim komediant-kabotyn, prowincjonalny aktor, dramaturg, scenograf i reżyser w jednej osobie, objeżdżający z rodzinną trupą tj. z synem, córką i żoną małe miasteczka i grywający swe sztuki w wynajętych obskurnych salkach. Są to zazwyczaj zajazdy lub karczmy mało nadające się do tego celu. Dysonans jest tym większy, że teatr familijny pana Bruscona, to teatr w zamierzeniu monumentalny, wystawiający właśnie jego własny dramat historyczny pisany przez kilkanaście lat.
W programie przeczytałem, że podobno wielu krytyków teatralnych uważa Austriaka Thomasa Bernharda za jednego z największych i najoryginalniejszych pisarzy XX wieku. To możliwe, ale moim zdaniem tej reputacji nie potwierdza "Komediant". Już sam pomysł teatru w teatrze, na którym Bernhard rozpina dramaturgię nie jest zbyt świeży. Również kameralność i monologowość utworu nie są niczym specjalnie nowym, dość wspomnieć przecież, że do perfekcji zostały one doprowadzone w intelektualnych komediach Bernarda Shawa, gdzie przede wszystkim słowa dynamizują akcję.
Jednak w stosunku do Shawa u Bernharda następuje wyraźne przesunięcie ekspresywne z dialogu na monolog, przy czym ten ostatni momentami nabiera charakteru tyradowego. Tyrady starego aktora z rzadka tylko są kontrapunktowane dialogami, gdyż jest to człowiek tak egocentryczny, bufonowaty, zarozumiały, opętany swym posłannictwem, że żona i dzieci nie kwapią się do wymiany myśli, sterroryzowani jego uzurpatorską wielkością i pogardliwym stosunkiem do wszystkich ludzi oraz przypisywaniem im wszystkich swoich klęsk artystycznych. Zresztą każde ich słowo jest interpretowane przez Bruscona jako próba oporu i natychmiast wywołuje kolejne tyrady.
Jak każdy maniak, przyczyny swych artystycznych klęsk upatruje Bruscon w rzekomej safandułowatości, głupocie, beztalenciu, lenistwie albo wręcz złej woli aktorów-familiantów nie rozumiejących wyjątkowości jego dzieła i posłannictwa. Ten tragiczny błazen, będący zawistnym cieniem swych bliskich, ubrdał sobie, że napisze arcysztukę, która będzie syntezą dramatu dziejów. Realizacja owej idee fixe wypełniła mu kilkanaście lat dramatopisarskiej pracy. I właśnie teraz z manuskryptem w ręku inscenizuje próbę generalną swego epokowego dzieła, przy którym według jego mniemania Szekspir, Wolter, Goethe to już tylko szacowna makulatura. Miota się więc po karczmie, aby wycisnąć trochę życia ze swej trupy, którą ma za bandę manekinów, wydobyć jakąś głębiej gdzieś w każdym z nich ukrytą prawdę, ale opór aktorów jest zbyt silny. Oni przecież nie traktują swego ojca jak wybitnego aktora i dramaturga, bo widzą w nim tylko karykaturę wielkości, żałosnego, patetycznego a wreszcie tragicznego maniaka. Chcą także, przez przekorę, odegrać się na nim za upokorzenia, za bezustanne mentorstwo, za pomiatanie i tłamszenie osobowości, za niezdolność do współodczuwania.
Myślę, że to właśnie bezduszny stosunek do najbliższych, bezwiednie degraduje Bruscona jako dramaturga, czyniąc ślepym na ludzkie uczucia i przeżycia. Jego trupa jest doskonale obojętna i apatyczna, jest jak szklana ściana, od której odbija się furia Bruscona i w niego uderza rykoszetem. Błędne koło.
Inscenizacja historycznej dramy z epoki napoleońskiej w małomiasteczkowej karczmie kończy się fiaskiem spowodowanym pożarem, który przeistoczył spustoszałą widownię w jakieś upiorne pobojowisko.
Sensy i przesłania "Komedianta" nie wydały mi się zbyt czytelne, przynajmniej w warstwie historiozoficznej. Sugestie w tekście są mało przekonujące. Natomiast obraz na wpół obłąkanego prowincjonalnego aktora, owładniętego myślą o stworzeniu arcydramatu historycznego jest chwilami porywający jako kliniczne studium obłędu, wcale nierzadkiego w sztuce.