Artykuły

ZABAWKI IDOLA

KIEDY w 1968 roku Adam Hanuszkiewicz obejmował dyrekcję Teatru Narodowego, nazywano go łamistrajkiem i przeniewiercą. Zdecydował się bowiem przełamać bojkot, jaki obowiązywał wszystkich ewentualnych kandydatów na przymusowo puste miejsce dyrektora Dejmka.

Przez prawie 15 lat dyrektorowania w Teatrze Narodowym oraz 10 lat w Małym - Hanuszkiewicz udowodnił, że jest znaczącą osobowością w polskim teatrze, że miał prawo ubiegać się wówczas o to stanowisko. Kolejne premiery stawały się wydarzeniami artystycznymi i prowokacjami intelektualnymi: "Kordian", "Hamlet", "Norwid" (1970), "Beniowski", "Trzy siostry" (1971), "Wacława dzieje" (1973), "Balladyna" (1974), "Mickiewicz - młodość" (1976), "Mąż i żona" (1977). Na scenie Teatru Małego: "Antygona" (1973). "Miesiąc na wsi" (1974), "Fedra" (1977), "Dziady cz. III" (1978).

Publiczność szybko polubiła Narodowy pod rządami Hanuszkiewicza. Sala rzadko tu świeciła pustkami. Krytycy natomiast obrażeni byli bardzo długo. Już nawet nie za zarozumialstwo Hanuszkiewicza, który ważył się porównywać "z samym Dejmkiem", ale za to, że... nie można go było krytykować. Nastały lata siedemdziesiąte, czasy nie usprawiedliwionych nadziei i epidemii ignorancji. Cóż więc dziwnego, że epidemia dotknęła tej sprawy: nie było tekstów krytykujących inscenizacje Hanuszkiewicza, podważających jego artystyczny i intelektualny prestiż: ukazywały się tylko pochwały i zachwyty.

Potem życie znowu fiknęło kozła i Hanuszkiewicz nie był już wierny tym, którzy go tak troskliwie pieścili przez lata. Rzucił się w wir samodzielnego, kontrowersyjnego myślenia o Polsce. Już można było pisać o nim jak się chciało. Nawet krytykować. Za wszystko. Publiczność lubiła go jednak nadal. Naprawdę lubiła ten teatr, choćby to było nie w smak intelektualistom.

Hanuszkiewicz pasował do czasu, który go wylansował. Kiedy dumnym wzrokiem wodziliśmy za pierwszymi berlietami na naszych ulicach, w Narodowym Bożena Dykiel zapuszczała motor hondy; kiedy marzyliśmy o "drugiej Polsce", na scenie Narodowego Krzysztof Kolberger, niczym Marylin Monroe, zażywał kąpieli w wannie z hollywoodzką pianą; kiedy na prawo i lewo strzelały w niebo wspaniałe dacze wspaniałych ludzi, w podziemiach "Juniora" zasadzono trawę, wybudowano sadzawkę i tresowano "letniskowe" charty, a Poeta i Chochoł, Stańczyk i Wernyhora kręcili się cały czas na obrotowej scenie Narodowego. Kręcili się dotąd, aż scenę trzeba było zatrzymać, bo wesele się skończyło. Odtąd w teatrze Hanuszkiewicza było już zgrzebnie i oszczędnie. Najchętniej zaś opuszczano stalową przeciwpożarową kurtynę...

Inscenizacje Hanuszkiewicza były niewątpliwie widowiskami oryginalnymi, jedynymi w swoim rodzaju. Łączyły estradową formę i telewizyjną estetykę z aktorskim popisem, a także z intelektualną lekkostrawnością. Nade wszystko zaś teatr ten przez 15 lat miał swego idola, najprawdziwszą, niekwestionowaną przez nikogo gwiazdę. Był nią oczywiście sam Hanuszkiewicz, obdarzony żywą inteligencją, swoistą charyzmą, czarem osobistym i umiejętnością błyskotliwego argumentowania; twórca wszechstronny (aktor, reżyser, adaptator), dla którego wciąż nie sposób było wynaleźć adekwatne określenie. Jak zwykle zrobił to za krytyków on sam, tytułując się ostatnio krótko i jedynie właściwie - autorem przedstawienia.

Ekspansywna osobowość Hanuszkiewicza kryła jednak w sobie mało zrazu czytelną zapowiedź artystycznej klęski. Otóż czując się idolem, jedynym odniesieniem dla swej twórczości uczynił własny kaprys i słabostki. Zawierzył im z dziecięcą naiwnością i z dziecięcym entuzjazmem rzucił się w wir zabawy. Wydaje mi się bowiem, że Hanuszkiewicz traktował kolejne pomysły, przedstawienia, angażowanych przez siebie aktorów jak piękne zabawki. Bawił się nimi entuzjastycznie, ale krótko. Potem je rzucał i kupował sobie n o w e.

I tym tłumaczę zaskakująco niepedagogiczny stosunek Hanuszkiewicza do jego aktorów - dopuszczanie do nadmiernej eksploatacji debiutantów, błyskawiczne "zamykanie" ich w stereotypie i równie szybkie zapominanie o nich. Ani Anna Chodakowska, ani Bożena Dykiel, ani WikTor Zborowski, Mieczysław Hryniewicz czy Emilian Kamiński nie stworrzyli tu artystycznych kreacji godnych ich talentu. Neurotyczność Chodakowskiej, plebejskość Dykiel i męcząca klownada Kamińkiego nie są zasługą Hanuszkiewicza, są przykrymi skutkami jego zabawy.

A przecież, gdy ogłoszono, że Adam Hanuszkiewicz opuści Narodowy, pojawił się żal, świadomość zakończenia ważnej epoki w dziejach tego teatru. Pojawiło się także życzenie, aby ten wybitny artysta - to co, że nie zawsze artystycznie odpowiedzialny - nadal realizował swój "teatr kultury masowej" na innych polskich scenach. Wszak odejście dyrektora nie oznacza odejścia reżysera!

Tuż przed opuszczeniem dyrektorskiego gabinetu przy placu Teatralnym Hanuszkiewicz zrealizował trzy spektakle (dwa w Narodowym i jeden w Małym), raz jeszcze potwierdzając słuszność powyższych refleksji. Niestety, ani "Leśmian", ani "Komedia pasterska", ani "Śpiewnik domowy" nie należą do przedstawień wybitnych.

"Leśmian" stał się wręcz bolesnym rozczarowaniem. Przyznam uczciwie, że w skrytości ducha liczyłem na widowisko zmysłowe, rozbuchane, folgujące nieokiełznanej wyobraźni Hanuszkiewicza. Wszak wiersze Bolesława Leśmiana dawały asumpt do tego. Wyobraźnia pozbawiona ograniczeń, pomysłowość semantyczna i słowotwórcza, skojarzenia, które musiały zaskakiwać samego reżysera. Ale oto spoważniały Autor przedstawienia myli Leśmiana z Freudem i Jungiem, zaś teatr z gabinetem psychologa. Nieznośnie pretensjonalna psychodrama, jaką okazał się "Leśmian", była gwałtem popełnionym na twórczości znakomitego poety. Tak jakby Hanuszkiewicz, bezsilny wobec nowej zabawki, rozebrał na części kostkę Rubika, nie wierząc, że można ją jednak ułożyć.

Za to w "Komedii pasterskiej" mamy do czynienia nie z jedną zabawką, lecz z całym lunaparkiem. Najpierw ogarnęło mnie zdumienie, graniczące z przerażeniem: Morsztyn w teatrze! Ten wybitny co prawda poeta polski reprezentuje okres literacki, który jak dotąd okazał się nieprzekładalny na język współczesnej estetyki. Jest w tym jakaś tajemnica, że potrafimy znajdować piękności w średniowiecznych tekstach i "Bogurodzicy", że zachwycamy się renesansową poezją Kochanowskiego i Reja, że kochamy romantyków, podziwiamy pozytywistów, szalejemy za Młodą Polską, a baroku - nie trawimy. Ten wyszukany, ozdobny i pokrętny język układnych, sfrancuziałych dworaków nie poddaje się żadnym adaptacjom, mało wyraża treści, koncentrując się w zasadzie na pięknie formy, ale pięknie pojęym zgodnie z ówcześnie panującymi kategoriami sztuki. Wiersze Potockiego i Morsztyna, aczkolwiek doceniane przez historyków literatury i umieszczane w programach lektur szkolnych, są najmniej lubianym tematem rozważań, a przez większość potencjalnych czytelników traktowane są po prostu jak dziwaczne ubrania, skrojone według dawno przebrzmiałej mody, które już dzisiaj nie mogą się przydać do niczego. Nawet do przeróbki.

Hanuszkiewicz sięgnął po polską, barokową wersję późnorenesansowego "Amintasa" Torquata Tassa, mistrza włoskiej sielanki pasterskiej. Prawdopodobnie jednak sam nie wierzył w to, że zdoła tchnąć w ten literacki bibelot odrobinę życia. Skorzystał więc z zapasu zabawek prezentowanych bądź to na scenie Teatru Małego ("Miesiąc na wsi"), bądź piętro wyżej - w kinie "Relax" ("Wejście smoka").

Mamy więc w Małym znowu prawdziwą łąkę i prawdziwą trawę, tyle że tym razem biegają po niej nie myśliwskie psy, lecz stado prawdziwych owiec, pobekujących i wcinających smacznie jakieś owcze przysmaki. Poza tym jest pokaz walki karate, podczas której dwaj sielankowi pasterze (Emilian Kamiński i Jan Frycz) okazują się zdolnymi uczniami Bruce'a Lee. Jest też prowokacja a la teatr japoński, kiedy to Tyrsis (E. Kamiński) rzuca się nagle do pierwszego rzędu foteli i porywa z sobą za kulisy przypadkową dziewczynę. Powoduje to protest jej młodego męża, którego nerwy nie wytrzymują i dochodzi niemal do rękoczynów. Publiczność siedzi dosyć przerażona, a posiadacze biletów na miejsca w I rzędzie dopłaciliby wtedy każdą sumę, żeby zamienić się na dalsze fotele. Próżne obawy! Szybko okazuje się, że cała sytuacja została sfingowana. Porwana dziewczyna jest aktorką Teatru Narodowego (Marzena Trybała), która wybiega po chwili w pasterskim przebraniu, aby w towarzystwie równie jak ona pięknej Grażyny Szapołowskiej stać się największą atrakcją przedstawienia.

Zrekapitulujmy: owce, trawa, karate, prowokacja, piękne dziewczyny - oto - atrakcje tego spektaklu. Brak w nim natomiast poezji (dziwacznie manieryczna recytacja wiersza), zrozumienia gatunku sielanki, brak wreszcie teatru. Choć drobne okruchy tego ostatniego udaje się uratować dzięki dojrzałemu i pełnemu wdzięku aktorstwu Zofii Kucówny. Sobie tylko znanym sposobem udaje jej się od wielu lat ochraniać niezwykłą indywidualność i oryginalność talentu, nie stając w poprzek idei Hanuszkiewicza, lecz przeciwnie - nobilitując ją, udowadniając, że zabawki czasem przerastają tych, którzy się nimi bawią.

W Sylwestra, ostatniego dnia rządów Hanuszkiewicza w Narodowym, odbyła się jeszcze jedna, ostatnia premiera: "Śpiewnik domowy" Stanisława Moniuszki. Sam autor (tzn. Moniuszko, nie Hanuszkiewicz) pisał: "Nie roszcząc sobie praw do wyższego w muzyce talentu, atoli zachęcony łaskawym, a może zbyt pobłażliwym przyjęciem, jakie moje pierwsze ogłoszone próbki muzyczne dla siebie zjednać potrafiły, ośmieliłem, się, o ile mi jakkolwiek mój talent pozwala, do pomnożenia repertorium śpiewów krajowych."

Nie wiem, czy właśnie skromność Moniuszki tak ujęła Hanuszkiewicza, że zapragnął pożegnać się z teatrem w takt jego pieśni, ale wybór ten uważam za jak najbardziej słuszny. Kolejny znakomity pomysł repertuarowy. "Śpiewnik domowy" jest przecież trwałą wartością kultury narodowej, funkcjonuje wręcz jako jej symbol, a mimo wszystko nader mało osób zna te piękne pieśni. Jest ich - jak podaje w teatralnym programie Jerzy Waldorff - ponad 260 i - dodaje - "jeśliby ich propagandą zajęli się Czesi, zaliczono by je do najcenniejszego dorobku pieśniarskiego XIX stulecia"

Propagandą jednak Czesi się nie zajęli, Polacy zresztą również nie, więc pozostały gdzieś na uboczu historii muzyki. Pisane na głos z akompaniamentem fortepianu, a więc już w założeniu kameralne, ściszone, naprawdę domowe - uzyskały u Hanuszkiewicza rozmach prawdziwie estradowy. Kilkudziesięcioosobowy chór odśpiewuje tu raz po raz potężnym głosem domowe melodie, czyniąc z nich patriotyczne oratorium. Wszystko to zaś odbywa się nie w domu, lecz... w krzakach, zaprojektowanych przez Xymenę Zaniewską i Mariusza Chwedczuka. Przypominają one trochę kępy sitowia, a trochę trzcinę cukrową. Poza tym wszystko jak u Moniuszki...

A jednak uważam "Śpiewnik domowy" za najciekawsze przedstawienie Hanuszkiewicza spośród zrealizowanych w ubiegłym roku. Ma ono (mimo tych nieszczęsnych krzaków) dobrą atmosferę, sprawne tempo, nie jest pretensjonalne. Zaś pieśni Moniuszki naprawdę zasłużyły na przypomnienie. Stylowo śpiewa je gościnnie występująca Alina Bolechowska, z poczuciem humoru - Bohdana Majda i Henryk Machalica, nowocześnie - Anna Chodakowska. Ale tak naprawdę tętno teatru wyczuwa się dopiero, gdy na scenę wychodzi świetnie dysponowana debiutantka - Agnieszka Fatyga. Jest ona zapewne ostatnim dyrektorskim odkryciem Hanuszkiewicza, ale chwała mu za to! Fatyga łączy sprawność aktorską, dobre warunki zewnętrzne z wirtuozerskim opanowaniem głosu. Gdyby to było gdzie indziej, nie w Polsce, napisałbym, że ma zadatki, aby stać się gwiazdą musicalu.

"Śpiewnik domowy" podoba się publiczności, gorąco oklaskującej aktorów. W zamian otrzymuje ona na bis "Prząśniczkę", której refren brzmi: "kręć się, kręć wrzeciono". Ano właśnie...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji