Święto Mai
THOMAS Bernhard należy dziś do najciekawszych i najmodniejszych pisarzy niemieckiego obszaru językowego. Ten austriacki pisarz zdobył sobie rozgłos nie tylko w swym kraju ojczystym, lecz także w RFN (gdzie odbyła się prapremiera "Święta Borysa"), w Szwajcarii i w innych krajach zachodniej Europy. Dobrze się więc stało, że Teatr Współczesny zapoznał nas z jego twórczością.
Inna sprawa, czy wybór sztuki był najtrafniejszy. Tu można już mieć wątpliwości. "Święto Borysa" powstało w roku 1970 i było pierwszą sztuką, która przyniosła Bernhardowi rozgłos. Jej zaletą jest bogaty, oryginalny język, pełen inwencji dialog, którym pisarz świetnie operuje. Jej wadą - wyraźna wtórność wobec dramaturgii Becketta, a szczególnie "Końcówki".
Podobieństwo podkreśla fakt, że w "Końcówce" główną rolę grała także, zresztą świetnie, Maja Komorowska...
W "Święcie Borysa" robota reżyserska Erwina Ąxera jest bezbłędna, dialog opracowany znakomicie, aktorzy prowadzeni pewną ręką. Reżyser wygrywa wszystkie atuty swego talentu i swej techniki. Jak wiadomo, reżyseria dialogu jest od lat jego specjalnością.
NAJPOWAŻNIEJSZYM argumentem, przemawiającym za wystawieniem "Święta Borysa" była zapewne rola, jakby napisana dla Mai Komorowskiej. Utalentowana aktorka wykorzystała w pełni tę szansę. Zagrała wstrząsająco postać przykutej do wózka beznogiej kaleki, ujawniając wszystkie jej stany psychiczne od depresji do euforii, od cierpienia własnego do zadawania cierpień i torturowania innych. Ograniczona w ruchach, przykuta do wózka, zarysowała trójwymiarową, żywą postać z niezwykłą pewnością i swobodą. Jej talent zajaśniał w tym przedstawieniu pełnym blaskiem.
Obok niej znakomita Barbara Sołtysik w roli pielęgniarki Joanny. Twarda, bezwzględna, a jednak zależna od bogatej pacjentki, zmuszona do tego, by trzymać na wodzy swą niechęć, czy nawet nienawiść do chorej osoby, która ją bez przerwy dręczy i poniża. Nic z owej słodyczy, która zdobywała dawniej sympatię dla tej utalentowanej aktorki. Ujawniły się tu zupełnie nowe, charakterystyczne jej możliwości. I Józef Fryźlewicz, bardzo wyrazisty w niemej prawie roli Borysa. Jego twarz, mimika, mówiły więcej niż słowa.
Majstersztykiem roboty reżyserskiej był trzeci akt sztuki, uczta kalek, pełna ruchu i dynamiki. Robi to trochę niesamowite wrażenie, ale po chwili nie zwracamy już uwagi na dziwaczną sytuację, lecz słuchamy tekstu i oglądamy to widowisko. Chodzi tu przecież o metaforę.
SZTUKA Bernharda jest trudna, chwilami nużąca. Wymaga od widzów wielkiego wysiłku intelektualnego, na który nie zawsze ich stać. Nie zawsze też warto nań się zdobyć, bo prawdy, jakie ma nam do powiedzenia autor nie są ani nowe, ani odkrywcze. Chwilami brzmią nawet dość banalnie. A jednak warto to przedstawienie obejrzeć. Choćby ze względu na Maję Komorowską i jej wielki recital.