Artykuły

Partytura zachowań

Mnie interesuje teatr operowy. Próbuję stworzyć partyturę takich zachowań oraz gestów dla śpiewaków, by oddawały sens i klimat tego, o czym śpiewają. Dlatego nie zastępuję reżyserii nowinkami elektronicznymi. Szukam takich rozwiązań inscenizacyjnych, w których będzie widać, że bohaterowie naprawdę się kochają albo nienawidzą - mówi KRZYSZTOF NAZAR, rezyser "Traviaty" w Operze Krakowskiej.

Tomasz Handzlik: Pana pierwsze spotkanie z operą miało miejsce w Krakowie w 1993 roku. Reżyserował pan wtedy "Króla Ubu" Krzysztofa Pendereckiego.

Krzysztof Nazar: To był fortunny zbieg okoliczności. Pan Krzysztof Penderecki był na moim "Mizantropie" w Starym Teatrze. Po przedstawieniu, które mu się najwyraźniej spodobało, zaproponował zrobienie premiery "Króla Ubu". Pomyślałem, że jeśli on ryzykuje, to dlaczego ja nie miałbym ryzykować? I tak to się zaczęło. To była moja pierwsza opera, przy której pracowałem jeszcze z dyrektor Opery Krakowskiej Ewą Michnik. I w gruncie rzeczy z cudownym zespołem. Bo w tamtych czasach poczucie misji, wspólnoty w pracy nad jakimś przedsięwzięciem było jeszcze bardzo silne. Ludziom nie zależało tylko na tym, żeby zarobić dodatkowe pieniądze koncertami w innych miastach, ale poświęcali cały czas temu, nad czym akurat pracowaliśmy.

Właśnie to zapamiętałem najlepiej, bo to było coś wspaniałego i budującego.

Pamiętam też naszą pierwszą próbę z orkiestrą, kiedy do tego wielkiego zespołu dołączyły osoby rozgrzewające się w foyer na różnych instrumentach. Perkusistka ćwiczyła w toalecie, a puzoniści w szatni stroili instrumenty. "Panoptikum!" - pomyślałem. Ale potem bardzo to polubiłem.

"Króla Ubu", a w 2008 roku "Damę pikową" Piotra Czajkowskiego reżyserował pan jeszcze na deskach Teatru im. Słowackiego. Dziś Opera Krakowska ma nowy gmach, nowe warunki i większe możliwości. Wiele się zmieniło. Pracuje się lepiej? - Nie chciałbym wartościować. Wtedy było po prostu inaczej. Starsi aktorzy opowiadają, że po przedstawieniach ludzie zawsze zostawali w bufecie teatralnym, pili wódkę, rozmawiali. Teraz jak najszybciej wsiadają do samochodów i odjeżdżają. Wszystko się zmienia. Oprócz atmosfery podczas prób. Oczywiście, jeśli uda się ją stworzyć. Bo spotykamy się przecież po to, żeby dać z siebie jak najwięcej, żeby stworzyć wspólnie coś najlepszego na miarę naszych możliwości.

Mnie interesuje teatr operowy. Próbuję stworzyć partyturę takich zachowań oraz gestów dla śpiewaków, by oddawały sens i klimat tego, o czym śpiewają. Żeby nie była to tylko deklaracja muzyczna. Dlatego nie zastępuję reżyserii nowinkami elektronicznymi. Szukam takich rozwiązań inscenizacyjnych, w których będzie widać, że bohaterowie naprawdę się kochają albo nienawidzą. Śpiewak musi kreować postać od początku do końca i wchodzić w pewien emocjonalny, rozwijający się kontakt z partnerami.

Jaka będzie pana "Traviata"?

- W każdym libretcie można odnaleźć zaczyn wielkiego problemu ludzkiego. Niejednokrotnie libretta operowe są literacko dość kiepskie, ale w każdej literaturze jest jakieś ziarno prawdy o człowieku. I właśnie o tym będzie nasz spektakl. Wychodzimy z założenia, że już na samym początku główna bohaterka, Violetta, dowiaduje się o swojej śmiertelnej chorobie. A taka wiedza bardzo determinuje człowieka, bo albo popada on w załamanie, apatię, szuka jakiegoś pocieszenia mistycznego, albo w końcu próbuje rozpaczliwie zagłuszyć tę wiedzę w jakimś szaleństwie życia i doraźności, z myślą, żeby w czasie tej euforii zejść z tego świata.

Co w tej historii o nieszczęśliwej miłości kurtyzany jest dla pana najważniejsze?

- U mnie ona w ogóle nie jest kurtyzaną. Kiedy czyta się dziś ogłoszenia, że studentka pedagogiki albo 70-letnia sprawna seksualnie emerytka szukają sponsora, co to właściwie znaczy być kurtyzaną? Nie, to mnie kompletnie nie interesowało. Skupiam się na tym, że Violetta przynależy do tej części świata, która uznaje, że wartością i istotą życia jest radość, zabawa, doraźność. Spotyka jednak człowieka, który wywodzi się z zupełnie innego środowiska i pokazuje jej, że nie doraźność i zabawa, ale prawdziwa miłość jest wartością. To olbrzymi dylemat dla osoby, która wie, że ma przed sobą tylko trzy miesiące życia. Bo z jednej strony pojawia się wielka pokusa, żeby ulec prawdziwemu uczuciu i spróbować, a z drugiej istnieje obawa, że musiałaby działać wbrew swojemu otoczeniu, dotychczasowym doświadczeniom i wyznawanym wartościom. Ale w końcu ulega. Chcę też pokazać, że Violetta nie jest tą biedną, nieszczęśliwą, zdominowaną osobą. Bo przecież cała jej rozmowa ze starym Germontem jest równorzędną walką. On - co zrozumiałe - broni interesów syna, ale w gruncie rzeczy w sposób małostkowy i nietolerancyjny chce ją skłonić do tego, żeby zerwała ten związek. Violetta nie ulega jego szantażowi, ale samodzielnie wybiera wariant zerwania, bo dochodzi do wniosku, że być może w ten właśnie sposób przywróci swojej miłości - Alfredowi - normalną przyszłość. Wie, że zostało jej już niewiele życia. Pozostając przy Alfredzie mogłaby się stać dla niego niespełnionym ideałem, do którego porównywałby wszystkie późniejsze doświadczenia. A kiedy rozstaną się w gniewie, mit ich miłości zostanie dla jego dobra zachwiany. Dzięki temu będzie mógł rozpocząć nowe życie z inną niewiastą.

Wenecka premiera opery Giuseppe Verdiego była skandalem. Co się wydarzy w Krakowie?

- Cały czas czuję jakiś swąd snujący się wokół tej premiery, który rozsiewają chyba moi przyjaciele. Słyszałem, że Kraków już szykuje się na jakieś kontrowersje. Jest to o tyle dziwne, że nikt jeszcze nie wie, jaka ta premiera będzie naprawdę.

A będzie kontrowersyjna?

- Na pewno będzie zrobiona rzetelnie i fachowo. A kontrowersje? To raczej kwestia dobrej lub złej woli ludzi, którzy ten spektakl już stygmatyzują.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji