Artykuły

Świątynia złudzeń

Jest taka rosyjska zabawka: baba, w tej babie druga baba, trzecia i na końcu maleńka babuszka, w której nie ma już nic. Podobnie z przedstawieniem "Teatr to świątynia", wystawionym niedawno na toruńskiej scenie, a opartym na dwóch utworach Michała Bułhakowa: dramat "Szkarłatna wyspa" i "Powieść teatralną". Formuła teatru w teatrze - to baba pierwsza. Baletnice fikają, licząc "i raz, i dwa", orkiestra stroi instrumenty, młodzieniec w czarnych trykotach z gimnastycznym wypadem ryczy w coraz to innej tonacji początek monologu Hamleta. Ktoś próbuje głosu, maszyniści piją piwo. Za chwilę zacznie się próba sztuki "Czerny śnieg". To już baba druga. Na scenę wjeżdża styropianowy wulkan, z góry spadają szmaciane palmy. Ocean z bezchmurnym niebem. Egzotyka się jarzy. Słońce pała. To dalej teatr. Muzealny pokaz straszliwej szmiry, aktorskich póz i dekoratorskiego bezguścia. Trwa próba generalna sztuki z muzyką, wybuchem wulkanu i angielskimi majtkami. To ciągle jeszcze teatr, choć raz po raz przerywa go życie. Głupota, protekcjonizm, uległość prawie służalcza, intrygi i intryżki, zawiście i kłótnie. A wszystko przy akompaniamencie powtarzanego sloganu "Teatr to świątynia". To już baba trzecia. Czwartą - i ostatnią - jest rzeczywistość pozateatralna, nader ściśle wiążąca się i ingerująca we wszystko, co dzieje się na scenie - rozszerzająca znacznie to coś, co było dotąd podwójną optyką sceny. Kompromitująca całą resztę całkowicie i ostatecznie, przekraczająca granice nie tylko kompromisu, ale nawet przyzwoitości.

To nic, że w spektaklu toruńskim akcenty Bułhakowskiej "Szkarłatnej wyspy" uległy przesunięciu z dziedziny - powiedzmy - ideowej w estetyczną, że kontrolera z Głównego Komitetu Repertuarowego zastąpił równie groźny naczelny dyrektor teatru. Zmienił się adresat satyry, ale przesłanie spektaklu pozostało jasne, czytelne i wciąż aktualne. Można nawet rzec, że poprzez pomnożenie konwencji, wzbogacających zawartość znaczeniową, refleksja jest głębsza, dotyczy rozmaitych sfer rzeczywistości, pozostawiając widzowi wybór interpretacji. Lustro, które przed teatrem w tej inscenizacji postawiono, jest podwójne. Odbija krzywą gębę obydwu stron. Także i widowni, której tu szczególnie zadać by można gogolowskie pytanie "Z czego się śmiejecie?". I w tym upatrywałabym przesłanie toruńskiego spektaklu, który - demitologizując teatr, demaskuje również to, co teatrem nie jest. Stosując persyflaż - udowadnia tym samym żywotność swojej sztuki.

Zespolenie w jednym przedstawieniu trzech teatralnie odmiennych planów było dla realizatorów widowiska przedsięwzięciem niełatwym, a jednocześnie nader wdzięcznym, bo - poprzez zakreślenie wyraźnego cudzysłowu - umożliwiającym zaproponowanie odbiorcy wszystkiego, czym scena dysponuje. Od całej gamy różnorodnych konwencji, przez sztukę aluzji teatralnej, do efektów najprostszych - "cyrku i fajerwerku", czyli "wybuchu wulkanu, muzyki i angielskich majtków". Stąd też spektakl "Teatr to świątynia" niejako rozrywa ramy gatunku, żonglując nastrojami (komedia - farsa - dramat) i znaczeniami, tworzy jakby nową jakość sceniczną, rzeczywistość, w której wszystko jest dozwolone, ponieważ każdy efekt i gag pełni tutaj rolę służebną, jest zaledwie pretekstem działań o sensie znacznie głębszym.

Jest w tym wszakże pewne niebezpieczeństwo, wynikające zresztą z kłopotów bogactwa. Otóż najistotniejszy wątek przedstawienia, czyli teatr w teatrze (próba sztuki "Czarny śnieg") został przez Bułhakowa napisany w tonacji wielkiego buffo. Trzy i pół aktu "Szkarłatnej wyspy" to pyszna farsa (bowiem mało co tak widzów rozśmiesza jak nieporadność bliźnich), która - przy zbytnim rozegraniu - wymknąć się może spod realizatorskiej kontroli. Stąd już tylko krok do dysharmonii, do zatracenia orientacji w sensie i celu tej zabawy. I tak się właśnie po trosze stało w toruńskim przedstawieniu. Toteż opowieść o losach mieszkańców Wyspy Tutejszej (później Sympatycznej) jakby przygniata swym rozmachem i urodą całą resztę spektaklu, sprawia, że końcowe sceny - a obydwiema nogami skaczemy tu z farsy w dramat - brzmią chwilami jakby blado, a w każdym razie zbyt nieśmiało przełamują nastrój wszechobecnej wesołości. Ta część spektaklu ma także trochę dłużyzn (usterki wynikają jednak z tekstu), które proszą się o reżyserski ołówek.

Niedociągnięcia te (drobne) nie zmieniają jednak ogólnego wrażenia dobrego tempa, pomysłowości w rozwiązywaniu scen zbiorowych i umiejętności brawurowego żonglowania nagłymi zwrotami akcji. Czasem pomysły, jakie stosuje Krystyna Meissner, są prześmieszne. Choćby ów milczący początek III aktu (salon lorda Glenarvana), który najpierw jest śmieszny tylko napuszonością pozy, potem zaś nieodpartym skojarzeniem z "nastrojowością" tak charakterystyczną dla widowiska MCHAT-u (sławna niema scena z "Mieszczan"). Albo ów pomysł podwójnego finału: farsowo-rewiowego machania do publiczności i - po korektach Iwana Wasiljewicza - drewnianego śpiewu aktorów siedzących na własnych rękach. Bo w ten właśnie sposób kazano im wykonać optymistyczną piosenkę. A wszystko realizowane jest w sposób precyzyjny i dobrze spointowany - także muzyką, która pełni w tym przedstawieniu rolę wyraźnie komiczną, stwarzając w niektórych scenach (np. rozmowa Betsy z Tumidajem) dodatkowe efekty parodystyczne.

Interesujące jest aktorstwo tego przedstawienia. Tym razem prawie wszyscy wpadają dobrze w ton komedii, podają tekst - zamiast go przeżywać - jak w dobrym skeczu. Widać, że spektakl bawi także i aktorów, którzy grają w nim ze swobodą i naturalnością. Wyróżnić należałoby tu prawie wszystkich, ale najlepsze role tworzą: Grażyna Korsakow (komiczna lady Glenarvan), Zofia Melechówna (jej popisy dyrygenckie wywołują na sali prawdziwą wesołość), Jerzy Gliński (cóż za kaduczny akcent i intonacje w postaci lorda Glenarvana), Włodzimierz Maciudziński (zabawny w farsie, przekonywający w finałowym akcencie dramatycznym), Stefan Knothe - grający Iwana Wasiljewicza jako uosobienie spotęgowanej, więc groźnej, głupoty, wreszcie w rolach drugoplanowych: Wojciech Szostak (doskonała scena z Iwanem Wasiliewiczem) i Teresa Wierzbowska (Eulampia Pietrowna).

Jest to więc przedstawienie, które ma znacznie więcej zalet niż wad. Można je odbierać wielorako, nadaje się też dla widzów od lat 7 do 100. I to też jest sukcesem teatru, że potrafił atrakcyjnie wystawić scenariusz, który niesie ze sobą tak różnorodne refleksje, nie gubiąc przy tym jego scenicznej, barwnej urody.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji