Artykuły

Wszyscy jesteśmy zwierzętami

- W kinie nie przekroczyłam jeszcze niebezpiecznej dla aktorek granicy, po której otrzymujemy już głównie dekoracyjne role matek czy ciotek. Z drugiej strony, jestem o wiele dojrzalsza niż, powiedzmy, dziesięć lat temu. Różnica jest nieporównywalna. Chciałabym wybierać, zmagać się z rolami. Jednak nie dostaję wielu ciekawych propozycji - mówi aktorka MAJA OSTASZEWSKA.

Pani prokurator, którą gram w "Uwikłaniu" nie jest szczególnie sympatyczna. Nie gram po to, żeby ludzie mnie kochali, za pośrednictwem roli opowiadam jakąś historię. Postać ma być wiarygodna. Nie ma niczego gorszego niż aktor grający na scenie wbrew sensom i partnerowi, żeby zyskać poklask widza - mówi Maja Ostaszewska.

Warto to sprawdzić, bo wchodzący do kin 3 czerwca kryminał Jacka Bromskiego "Uwikłanie" to wielki koncert gry aktorskiej.

Rozmawia Łukasz Maciejewski.

"Uwikłanie" to kryminał. Bardzo męski gatunek.

-Tak, ale "Uwikłanie" jest również filmem psychologicznym. Napięcia rozgrywające się między ludźmi nie wynikają jedynie z brawurowych scen pościgów albo strzelanin. Kryminał, nazwijmy go, chandlerowski, rządzi się | swoimi prawami. Jeżeli pojawiają się kobiety, z reguły są to femmes fatale. Moja bohaterka jest inna. Zależało nam na tym, żeby w Agacie była trudno uchwytna dwoistość. Z jednej strony to typowa prokurator. Wyróżnia ją mocny, stanowczy chód, zdecydowane poglądy; z drugiej - delikatność i wrażliwość.

Rola Agaty w "Uwikłaniu" dla części widzów będzie zaskoczeniem. Dotychczas, przynajmniej w kinie, byłaś kojarzona głównie z eterycznymi mimozami.

- Kobieta na granicy załamania nerwowego - oto ja! (śmiech). W ten sposób byłam postrzegana zawodowo, ale również ludzko, przy mach wojennych.

Bardzo lubię twoją zabójczo śmieszną rólkę Lidki w "Ile waży koń trojański?".

- Juliusz Machulski dał mi szansę zagrania roli stricte komediowej. Okazało się, że mnóstwo ludzi zapamiętało ten epizod.

W teatrze od początku grałaś w urozmaiconym repertuarze. Przecież twoje pierwsze role w pokoleniowych spektaklach Grzegorza Jarzyny - "Bziku tropikalnym" według Witkacego czy "Magnetyzmie serca" Fredry, miały wyraźny komediowy potencjał.

- Niestety, niewielu filmowców pojawia się w teatrze. Znamienne, że niemal na wszystkich premierach widuję pana Andrzeja Wajdę, który znajduje czas i siły, żeby być na bieżąco z nowościami, widuję Krzysztofa Krauzego, Agnieszkę Holland i Magdę Łazarkiewicz, może jeszcze Michała Kwiecińskiego, ale znakomita większość reżyserów filmowych jakoś się nie spieszy. Na szczęście moje ostatnie role są bardziej zróżnicowane. Sporą frajdę daje mi na przykład granie Beaty w popularnym serialu "Przepisna życie". To udany projekt: świetna obsada, inteligentne dialogi, znakomity odbiór widzów.

Rozmawiamy o twoim wizerunku aktorskim, ale przecież podobne zaszeregowanie dotyczy również twojej osoby. Przed naszym wywiadem z przekonaniem odrzuciłem research. Nie próbowałem czytać niczego na twój temat, wiedząc doskonale, że w każdym wywiadzie dowiem się tych samych rzeczy. Ostaszewska, wiadomo: buddyzm, wegetarianizm i znani rodzice.

- Tak, ale akurat fakt, że niemal w każdym wywiadzie ze mną pojawia się temat wegetarianizmu, bardzo mnie cieszy. Jestem daleka od poczucia, że aktor ma jakąkolwiek misję do spełnienia, ale jeżeli dzięki popularności mogę zwrócić uwagę mediów, a tym samym społeczeństwa na krzywdę, jaką wyrządza się zwierzętom, robię to z przekonaniem.

Czyli w twoim wegetarianizmie nie chodzi o dobry wygląd, tylko o stosunek do zwierząt?

- Nie ironizuj. Zresztą tak naprawdę jedno wynika z drugiego. Mięso, które kupujemy w sklepach, jest niezdrowe: nafaszerowane sterydami, trujące. Zwierzęta rzeźne są przetrzymywane w nieludzkich warunkach, wariują z cierpienia. A chorując, wytwarzają toksyczne substancje, które następnie spożywamy. Znajomi pytali mnie: "Jak to możliwe, że po urodzeniu drugiego dziecka tak błyskawicznie udało ci się wrócić do dawnej figury?". Odpowiedź jest prosta: ponieważ jestem wegetarianką. Znasz otyłych wegetarian?

Nie zastanawiałem się. Chyba nie.

- No właśnie. Oczywiście, nie będziemy robić wywiadu na ten temat, ale akurat pytania dotyczące zwierząt są dla mnie istotne. Zawsze chętnie o tym rozmawiam. Inaczej z pozostałymi tematami. Scenariusz z reguły wygląda podobnie. Umawiam się na wywiad, po czym słyszę: "Właśnie przeczytałam/przeczytałem, że jest pani buddystką". I co z tego? Już wszystko na ten temat powiedziałam.

Jesteś popularna, ale nie plastikowa. Babskie magazyny z górnej półki nie są szczególnie zainteresowane twoimi rolami, ale buddyzm jest trendy.

- Niedzielne paplanie na ten temat nie ma żadnego sensu.

Wkurzyć cię?

- Próbuj.

Chciałbym porozmawiać o twojej rodzinie.

- Przepisz sobie z innych wywiadów.

Nie, bo zainteresowali mnie tym razem nie twoi rodzice i rodzeństwo, ale babcia - Krystyna Ostaszewska. Była sławną aktorką.

- O, akurat o babci nie opowiadałam tak wiele. Babcia jest dla mnie postacią mityczną. Zmarła, zanim się urodziłam, ale wszyscy, którzy ją znali, twierdzą, że jesteśmy do siebie podobne. Z wyglądu i temperamentu. Babcia ma ciekawy dorobek aktorski. Najpierw, obok m.in. Karola Wojtyły, była aktorką Teatru Rapsodycznego w Krakowie. Premiera pierwszego, legendarnego przedstawienia tego teatru - "Król Duch", odbyła się w 1941 roku, w jej mieszkaniu, przy ulicy Komorowskiego. Późniejszy papież miał być zresztą ojcem chrzestnym mojego ojca. Tak się nie stało, i może trochę szkoda - byłby to zapewne jedyny chrześniak Jana Pawła II, który został buddystą (śmiech).

Krystyna Ostaszewska aż do połowy lat 60. ubiegłego wieku była aktorskim filarem Teatru Starego. Występowała w spektaklach Zygmunta Hubnera, Konrada Swinarskiego, Jerzego Jarockiego czy Lidii Zamków.

- Część profesorów PWST, którzy znali i pamiętali babcię, mówiło mi, że jestem do niej zadziwiająco podobna.

Babci zawdzięczasz dobre, aktorskie geny, cała reszta to jednak efekt determinacji, talentu, szczęścia. Masz poczucie zawodowego spełnienia?

- Spełnienie jest lenistwem, a ja ciągle szukam, waham się, walczę. Nie, nie czuję się całkowicie spełniona - przeciwnie, mam wieczny niedosyt. Wydaje mi się, że jestem teraz w najlepszym zawodowo okresie. Rozpiera mnie energia. W kinie nie przekroczyłam jeszcze niebezpiecznej dla aktorek granicy, po której otrzymujemy już głównie dekoracyjne role matek czy ciotek. Z drugiej strony, jestem o wiele dojrzalsza niż, powiedzmy, dziesięć lat temu. Różnica jest nieporównywalna. Chciałabym wybierać, zmagać się z rolami. Jednak nie dostaję wielu ciekawych propozycji.

Są jakieś ciekawe, w tym kraju, dla kobiet?

- Niewiele. Poza tym, być może niektórzy reżyserzy trochę o mnie zapomnieli. Przez ostatnie trzy lata miałam moment zawodowego wyciszenia. Na świat przyszła dwójka moich dzieci, skupiłam się na ich wychowaniu. Mniej pracowałam.

Odrzucasz role filmowe?

- Tak, jeżeli podczas lektury scenariusza wiem, że tekst jest na tyle nieudany, że nie można go już poprawić; kiedy mam wrażenie, że nie pasuję do roli, albo czuję, że będę się powtarzała.

Większość aktorów w Polsce bierze wszystko, jak leci.

- Nie wymagaj ode mnie ocen. Grałam w serialach, występowałam w reklamie. Wszystko zależy od zachowania odpowiednich proporcji, poczucia smaku.

Twój zawodowy komfort polega również na tym, że jesteś w zespole poszukującego Teatru Nowego, pracujesz z największymi twórcami teatralnymi w Polsce - Krystianem Lupą, Krzysztofem Warlikowskim, Grzegorzem Jarzyną.

- Nie mam żadnych wątpliwości, że teatr jest dla mnie najważniejszy. Tam intensywnie szukamy sensów, zastanawiamy się nad kondycją człowieka, ćwiczymy warsztat.

Polski teatr jest moim zdaniem w dużo lepszej kondycji niż kino. Dotyka tematów, które w kinie są tabu.

- Pasikowski chciał nakręcić film o Jedwabnem. Podobno napisał znakomity, świetnie oceniony przez ekspertów, scenariusz. Do dzisiaj ten film nie powstał. Tymczasem w nowych przedstawieniach Warlikowskiego nie bada się już jedynie postholocaustowych motywów kata i ofiary, ale drąży dalej: szukając psychologicznej prawdy w mechanizmie oddziaływania zbrodni na kolejne pokolenia. W "(A)pollonii" syn kobiety, która podczas wojny zdecydowała się poświęcić dla innych, skazując go i jego rodzeństwo na traumę utracenia matki i samotne, pełne lęku dzieciństwo, pyta o sens takiej ofiary. To problemy, które w polskim kinie nie zostały nawet zarysowane.

W 1997 roku robiłem z tobą pierwszy wywiad do krakowskiego "Dziennika Polskiego", daliśmy mu tytuł: "Mój mistrz - Lupa".

- Tak, to Lupa nauczył mnie świadomego aktorstwa. Zawdzięczam mu bardzo dużo, był moim prawdziwym mistrzem.

Po latach znowu grasz w przedstawieniu Krystiana Lupy. Po głośnym skandalu "pupowym", zastąpiłaś skonfliktowaną z reżyserem i zespołem Joannę Szczepkowską w przedstawieniu "Persona. Ciało Simone".

- Od Lupy nauczyłam się najwięcej. Był moim profesorem na PWST, zrobiłam z nim dyplom - "Płatonowa". Właśnie po roli Generałowej dostałam pierwsze ważne propozycje filmowe i teatralne. Potem grałam u Lupy w obu częściach "Lunatyków" w Teatrze Starym i tytułową rolę w "Stosunkach Klary" w TR. Teraz jestem Simone Weil - to symboliczna postać. I wzruszające spotkanie.

Patrząc na twoje kreacje teatralne z ostatnich lat, uderza ich wspólny, filmowy pierwowzór: Simone w "Personie" to, oczywiście, Bergman, Harper w "Aniołach w Ameryce" w reżyserii Warli-kowskiego - wybitny serial Mike'a Nicholsa, z kolei Mariannę w "Wiarołomnych" [na zdjęciu] w reżyserii Artura Urbańskiego - to przecież film Liv Ullmann.

- Kto wie, może skoro dostaję niewiele ciekawych propozycji w kinie, gram film w teatrze? Mówiąc serio, nasz zawód to, niestety, również loteria losu. Kilka razy wydawało się, że szczęście jest naprawdę blisko. Nie udało się...

O jakich tytułach myślisz?

- Mariusz Treliński miał niezwykły, moim zdaniem, pomysł na sfilmowanie "Balladyny". Miałam grać tytułową rolę. Wybrane były plenery i obsada: Jan Frycz i Andrzej Chyra. Potem Agnieszka Holland zaproponowała mi Maszę w "Trzech siostrach" Czechowa. Obie role - marzenia. Niestety, projekty nie doszły do skutku.

Bardzo głęboko wchodzisz w odtwarzane przez siebie postaci. Stajesz się nimi.

- Pracując nad rolą, staram się wsłuchiwać w materiał, który otrzymałam. Lubię wiedzieć o postaci jak najwięcej. Kombinuję na własną rękę, ale zadaję również pytania reżyserowi, bywam nieznośna i upierdliwa - wszystko dla dobra filmu, spektaklu, roli. Na przykład teraz, pracując nad Agatą w "Uwikłaniu", przypominałam sobie profile prawniczek, które znam. Kobieta-prawnik prowokuje określony typ psychofizyczny. Wymyśliłam dla Agaty cały zestaw zewnętrznych atrybutów określających jej psychologiczną sylwetkę.

W trakcie zdjęć myślisz cały czas o roli?

- Niekoniecznie. To się rozgrywa intuicyjnie. Pijąc kawę, mimochodem zastanawiam się, w jaki sposób unosiłaby filiżankę bohaterka. Idąc ulicą, dostrzegam fasony sukienek, które, jak sądzę, podobałyby się postaci itd. Drobiazgi przesądzają o całości.

Znam aktorów, nawet tych z górnej półki, którzy odmawiają grania bohaterów negatywnych. Chcą być lubiani.

- Myślę, że Agata Szacka z "Uwikłania" nie jest szczególnie sympatyczna. Nie gram po to, żeby ludzie mnie kochali. Za pośrednictwem roli opowiadam jakąś historię. Postać ma być wiarygodna. Tylko na tym mi zależy. Nie ma nic gorszego niż aktor grający na scenie wbrew sensom i partnerowi, tylko po to, żeby zyskać poklask.

A czy zdarzało ci się, że tak mocno przeżyłaś rolę, iż przejście ze świata kina do realu było traumatyczne?

- Traumatyczne to może za dużo powiedziane, ale kilka razy było ciężko. W telewizyjnym przedstawieniu Małgorzaty Imielskiej "Chciałam ci tylko powiedzieć...", zagrałam dziewczynę chorą na schizofrenię, która w finale popełnia samobójstwo. Po skończeniu zdjęć przez tydzień byłam chora. Psychicznie, nie fizycznie. Smutek bohaterki był zbyt dotkliwy, żeby udało się go wyprzeć za jednym zamachem.

Podobnie było po spektaklu TV w reżyserii Łukasza Barczyka "Kostka smalcu z bakaliami". Z Małgosią Hajewską grałyśmy tam mocny, sadomasochistyczny duet lesbijski. Nie chodziło o miłość, tylko rodzaj uwikłania, wzajemnego uzależnienia.

To były wspaniałe role.

- Ich cena była jednak wysoka. Powrót do spokoju, normalności zajął mi trochę czasu.

W "Przemianach" Barczyka wystąpiłaś w scenach erotycznych, które do dzisiaj są uważane za najmocniejsze w polskim kinie ostatnich lat.

- Naprawdę? Ktoś prowadzi takie rankingi? Sceny erotyczne nie są łatwe, ale znam gorsze doświadczenia (śmiech). Poza tym czułam się bardzo bezpiecznie, grając z Jackiem Poniedziałkiem. Byliśmy w tym bardzo razem i bardzo fair. No i nie kochaliśmy się przecież naprawdę. To tylko warsztat. Węch, intuicja, założona organiczność. W tym zawodzie ważne jest ciągłe przypominanie o tym, że jesteśmy zwierzętami. Odwołujemy się do naszej zwierzęcości.

Odważnie powiedziane. "Jesteśmy zwierzętami". Nie wszystkim to się spodoba.

- Tak, bo "zwierzęce" kojarzy się z czymś prymitywnym, wulgarnym. Nie zgadzam się z tym. Zabijając intuicję, gubimy to, co w nas najlepsze. Żyjemy w czasach, w których zaprogramowany został prymat myślenia. Najważniejszy jest mózg. Ale wystarczy poczytać fantazje Philipa K. Dicka, żeby zrozumieć, że od tego myślenia w końcu zaczną nam pękać głowy. Według mnie rozum wcale nie jest najważniejszy, tylko szeroko pojęta duchowość. I chyba coraz więcej ludzi zaczyna uważać podobnie. Następuje kulturowe rozprężenie. Coraz dotkliwiej odczuwamy potrzebę mitu, odwołujemy się do rytuału, metafizyki. W aktorstwie to kwestia podstawowa.

Jako widz, kinoman, jakie emocje cenisz najwyżej?

- Wzruszenie. Są filmy, które mogłabym oglądać po sto razy. Na przykład "Co się wydarzyło w Madison County" Eastwooda albo "Tajemnicę Brokeback Mountain". Film Anga Lee znam właściwie na pamięć. Niedawn "Brokeback..." powtarzano w telewizji. Pomyślałam: "co tam, obejrzę 10 minut". Zostałam do końca. I znowu było to samo. Znowu ryk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji