Artykuły

A Fredro tylko na wystawie

Jakże warszawiacy, przywykli przecież do dość bujnego życia teatralnego na co dzień, spragnieni są odmiany. Nie można ich posądzać o oziębłość wobec własnych scen stołecznych. Nic nie jest jednak w stanie wzbudzić w nich takiego pożądania, jak Warszawskie Spotkania Teatralne, mająca niezmiennie posmak wydarzenia, okazji niezwykłej. Nawet jedno czy drugie rozczarowanie nie ostudza zapału na następny wieczór. I podsłuchałam w foyer, jak grono młodych osób zastanawiało się jeszcze przed zgaszeniem tegorocznych świec, jakim przemyślnym sposobem zdobyć karnety na przyszłoroczne trzynaste! spotkania.

W tegorocznym kalendarzu - na samym końcu - jako impreza towarzysząca (nigdy dla mnie nie jest w pełni jasne, dlaczego niektóre spektakle nadają się tylko do towarzystwa) został wymieniony krakowski Teatr "Cricot 2". Stało się wedle słów: ostatni będą pierwszymi. Seans dramatyczny "Umarła klasa" Tadeusza Kantora poruszył w nas tyle strun, dał tyle do myślenia, odczuwania i widzenia na raz, że przyćmił walory i obnażył słabości przedstawień nie towarzyszących.

W "Umarłej klasie" artysta wdziera się w najgłębsze warstwy ludzkiej psychiki. Przeżycia, doznania, reakcje nabierają niezwykłej intensywności i plastyki, stają się niemal dotykalne, widzimy ich barwy, czujemy ich smak, rozpoznajemy ich tonację. Kantor jawi nam się nie tylko jako artysta plastyk o bogatej wyobraźni, lecz także jako wytrawny smakosz słowa, muzyk o niezwykle czułym uchu, reżyser czuwający w czasie

całego przedstawienia nad jego zmiennym rytmem, nad każdym krokiem swoich żywych aktorów i manekinów.

"Cricot 2" należy do teatrów ubogich, nie dbających o bogatą wystawę, przepych plastyczny (choć Kantor jest malarzem). W "Umarłej klasie" mamy tylko szare ławki, w których zasiadają starzy ludzie (kapitalnie zróżnicowane typy), aby puścić w ruch swoją machinę wspomnień "do zrekonstruowania czasu przeszłego dokonanego", jak to sam autor określa. "Umarła klasa" odkrywa z ogromną wnikliwością tajemnice ludzkiej kondycji, splot doświadczeń i przeżyć, natłok myśli i uczuć, rozległą gamę spraw związanych z naszym istnieniem.

Znamienny jest początek tego przedstawienia. Wchodzących na salę widzów witają z owych ławek zastygłe w bezruchu, pełne niesamowitego wyrazu, jakby upozowane twarze. Co się kryje pod tymi maskami? Każda z nich później się odsłania na swój sposób, w swych dążeniach, pragnieniach, niespełnieniach, w najtrudniejszej grze życia, która nieczęsto znajduje tak wiarygodne i autonomiczne odbicie artystyczne na scenie, jak w tym o wysokiej temperaturze wewnętrznej przedstawieniu Kantora.

WARSZAWSKIE Spotkania Teatralne skierowały w tym roku swoje reflektory na repertuar rodzimy. W Warszawie chciałoby się widzieć najciekawsze inscenizacje, które mogłyby (pobożne życzenie) wyrwać z letargu parę podupadłych scen stołecznych. Tegoroczny repertuar nie przyniósł tak olśniewających niespodzianek, jak pamiętna z przeszłości "Operetka" Gombrowicza (Teatr Nowy z Łodzi). Każdemu z sześciu przedstawień można wytknąć jakieś rysy, pęknięcia, niedostatki, mimo nazwisk uznanych autorów, wybitnych reżyserów, dobrych firm teatralnych.

Jedno ogólne spostrzeżenia się nasuwa i szczególnie niepokoi: przeciętny stan aktorstwa. Z tej długiej parady scenicznych postaci pozostaje w pamięci bardzo niewiele. Wyjątek stanowi właściwie tylko jeden jedyny Stary Teatr z Krakowa, który pozwolił nam delektować się kunsztem aktorskim w "Garbusie" Mrożka, wyreżyserowanym przez Jerzego Jareckiego, z charakterystyczną dla niego logiką, precyzją, wydobyciem na jaw wszystkiego, co w tym nie najmocniejszym z utworów Mrożkowskich najlepszego, zapewnieniem mądrej zabawy.

NIEPORADNOŚĆ aktorska ujawniła się w sposób najbardziej jaskrawy w "Annie Livii" Macieja Słomczyńskiego wg Jamesa Joyce'a, a już kogo jak kogo, ale tego autora aktorzy winni przekazywać ze szczególnym zrozumieniem tekstu i wyczuciem słowa. Tymczasem, to co mówili przechodziło na ogół mimo uszu. Sens się gubił, zatracał i widzowie mogli tylko cieszyć się pomysłami inscenizacyjnymi Kazimierza Brauna (Teatr Współczesny z Wrocławia), który skupił całą uwagę na widowiskowości. To jednak trochę mało. I wspominało się raczej "Ulissesa" Joyce'a, przedstawienia znaczące Teatru Wybrzeże, od którego zaczęło się w ogóle zainteresowanie tym autorem na naszych scenach.

Debiut Teresy Lubklewłcz-Urbanowicz "Wijuny" został już przychylnie zauważony we Wrocławiu. Przedstawienie Teatru Nowego w Poznaniu ma zarówno przeciwników jak i zwolenników. Ja należę do tych ostatnich. Odpowiada mi przede wszystkim niezwykły nastrój, organiczne połączenie jawy i sennych marzeń, realizmu i poezji.

Nie ukrywam, że znacznie więcej się spodziewałam po "Patnie" wg "Lorda Jima" Josepha Conrada przysposobionego na scenę przez Kazimierza Dejmka. Lektura tej książki jest bardziej fascynująca, odczytanie przez teatr za mało sugestywne.

Bogactwem wyobraźni zaimponował Henryk Tomaszewski w "Scenach fantastycznych z legendy o Panu Twardowskim". I jakaż to radość oglądać cały zespół Pantomimy Wrocławskiej, tych niezwykle sprawnych mimów-aktorów-tancerzy, zarówno w popisach solowych jak i kompozycjach zbiorowych.

Nauczyciele przyklasnęliby zapewne "Weselu" z Teatru Wybrzeże. Niczego reżyser (Stanisław Hebanowski) nie przycinał, nie przeinaczał, wiernie poszedł za myślą Stanisława Wyspiańskiego, nie uląkł się pomówień o staroświecczyznę i to tradycyjne w swym kształcie "Wesele" z fascynującym finałem zdobyło sobie duży poklask.

Przykro tylko, że Aleksandra Fredrę, w stulecie śmierci tego arcymistrza komedii polskiej, oglądaliśmy wyłącznie na wystawie, a nie na scenie, mocium panie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji