Zadyszka?
Ingmar Villqist wszedł przebojem na polskie sceny. Autor skryty pod skandynawskim pseudonimem błyskawicznie stał się jednym z najchętniej grywanych dramatopisarzy, przez dobrych parę lat dostarczał też teatrom nowych tytułów w ilościach nieomal hurtowych. Musiało przyjść zmęczenie; wygląda na to, że jego objawem są "Preparaty" napisane dla gdańskiego Wybrzeża i wyreżyserowane przez samego autora. W tej opowieści o "beztlenowcach", widmach ulepionych z lęków, złości i małości (a i ze stereotypów przy okazji), które psychoterapeuta Jerg szkoli w podziemiach jakiegoś dworca, żeby je kiedyś wyprowadzić na prawdziwy świat - brakuje atutów dramaturgii Villqista: dobrze skonstruowanych sytuacji, stopniowo odkrywanych zakamarków psychiki bohaterów, oszczędnego, pełnego niedopowiedzeń języka. Są tylko płaskie, skeczowe postacie, dość banalne rozterki kreatora dźwigającego odpowiedzialność za własne twory - i niekończące się imitacje literackie, zręczne (pastisz scenki z XIX-wiecznego dramatu czy powieści rosyjskiej), lecz cokolwiek jałowe, pozbawione choćby melancholijnego wdzięku z "Oskara i Ruth". Pisarzowi najwyraźniej potrzebny jest oddech, łyk tlenu - i odporność na pochlebców gotowych z rozmachem ofiarowywać mu tytuły polskiego Marthalera albo największego reformatora teatru od czasów Pirandella.