Źle i dobrze o Macbetcie
W przeciwieństwie do tylekroć opracowywanych tragedii antycznych, do historii św. Joanny, Fausta, czy Don Juana, "Macbet" Szekspira nie wydał potomstwa literackiego. Choć poszczególne motywy sztuki (przekleństwo źle nabytej władzy, pokusy, ambicji, zbrodnia, która zaczyna ciążyć nad kochającą się parą ludzką) to najbardziej zasadnicze problemy polityczne, moralne i psychologiczne, jednak w takim właśnie założeniu, jakiego dokonał Szekspir, nie stały się one materiałem kolejnych opracowań - tematem literackim.
Dlaczego tak się stało, to pasjonujące pytanie dla badaczy takich tematów; pozostaje ono jednak dotąd bez odpowiedzi i w trybie felietonowym można by tylko zaryzykować twierdzenie, że na przeszkodzie stanęła zbyt daleko posunięta jednoznaczność pierwowzoru. Nie ma w nim, jak w "Hamlecie" czy "Królu Learze", drzwi i furtek pozostawionych otworem. Teza jest jasna i pozostają tylko możliwości różnych interpretacji psychologicznych w odniesieniu do postaci.
Podobnie jak wszystkie głośne i bardzo znane dzieła nastręcza natomiast "Makbet" możliwości parodystyczne i dzieje ich wykorzystania są wcale pouczające. "Niska burleska", jaką jest w pewnym stopniu "Ubu Król" wobec sztuki Szekspira, legła u podstaw ważnego przełomu w dramacie i teatrze na początku naszego stulecia. Znamienne jest jednak, że Jarry mógł się tu posłużyć tylko poszczególnymi motywami, a nie całym zwartym tematem. Chcąc pokazać bezsens historii (przynajmniej takiej, jakiej go nauczał gruby profesor Herbert w gimnazjum w Rennes), musiał ułożyć własną składankę. Już u samego początku sprawy okazało się, że w "Makbeta" trudno jest wpisać inne ogólne znaczenie, niż to, które określił Szekspir. Jarry musiał to wyczuć i dzięki temu jego sztuka weszła na własnych prawach do historii dramatu.
Pozostaje jeszcze inna możliwość: pastiszu lub parodii o konkretnym, ograniczonym celu satyrycznym. Taką właśnie udaną amerykańską szopką polityczną jest "MacBird" Barbary Garson z r. 1966. Znaczenie tego rodzaju aktualnych utworów nie wykracza jednak poza horyzonty kabaretowe.
Kłopot Ioneski z "Macbettem" stanowi, jak się zdaje, zawiśnięcie pomiędzy dwiema wskazanymi tu możliwościami. Z temperamentu jest on genialnym szopkarzem, ale ma od lat wzrastające ambicje poważnego moralisty. W "Macbetcie" chciał dokonać sądu a la Jarry nad historią i poetyką, doprawiając swe dzieło sosem Wielkiego Mechanizmu z lat sześćdziesiątych. Abstrahując już jednak od dyskusji nad samym "Mechanizmem", da się stwierdzić, że ze wszystkich politycznych tragedii Szekspira do tego celu najmniej nadaje się właśnie "Makbet", na równi zresztą z "Henrykiem V". Mimo to, parodystyczne i burleskowe predyspozycje autora pociągnęły go, jak się zdaje, do zachowania pierwowzoru jako wyraźnego punktu odniesienia kpiny. W rezultacie powstała hybryda: ani gorzki sąd nad sprawami istotnymi, ani zabawna szopka szekspirowska. Jeśli nie dopuścimy myśli o zasadniczej pomyłce u podłoża sztuki, pozostanie tylko możliwość, że Ionesco chciał wykpić teorię Wielkiego Mechanizmu i to przy pomocy dłużyzn. Nic jednak ani w wypowiedziach autora, ani krytyki nie wskazuje na taką możliwość.
"Mechanizm" wbija nam zresztą w głowy jak najpoważniej i natrętnie sam tekst sztuki: komiczne utyskiwania wyzyskiwanych przez Duncana wyzyskiwaczy Candora i Glamisa powtarzają in extenso - Macbett i Banco; z kolei Macbett jako władca - powtarza komunały Duncana. Wreszcie, przejęte z Szekspira samooskarżenie następcy tronu - Macola okazuje się u Ioneski prawdą. Pomysł jest dobry jako finał, ale prawowicie przynależy on do jednej z możliwości inscenizacji "Ryszarda III", jako nieprzerwanego łańcucha podłości i tyranii; u nas został on wykorzystany już kilkanaście lat temu.
Równie jak Wielki Mechanizm, nie pierwszej świeżości jest absurd, niedarmo mówi Pelasia w sztuce Różewicza: "Teatr łapsurdu się skońcył". Do tego, wtłoczenie go właśnie w ramy "Makbeta" Szekspira przypomina tylko o występującym ciągle spłaszczaniu pierwowzoru. Powierzenie roli Lady Makbet jednej z czarownic ma zapewne ilustrować kondycję człowieka - igraszki w ręku ciemnych sił, ale jest to rozwiązanie bardzo łopatologiczne. Stary wieszcz radził sobie z czarownicami w znacznie subtelniejszy sposób. By absurd był bardziej kompletny, figiel czarownic odbiera zbrodni Macbetta wszelkie znamiona powagi i wielkości; mamy na scenie do czynienia z prostym kryminalnym przypadkiem mordu na tle popędów płciowych w klasycznym trójkącie małżeńskim: Czarownica, która wcieliła się w postać młodej małżonki starego Duncana, kusi bohatera do zbrodni mającej poprowadzić oboje do ołtarza i do łóżka. Ioneskowata absurdalność może doskonale kompromitować świat ludzików z otoczenia Pana Berenger, ale kompromitacja bohaterów Szekspira wyszydza też, wbrew woli autora, sam jego sąd nad ich losem; jeszcze raz daje tu znać o sobie rozbieżność między ideologiem a szopkarzem. Dla pełnej konfuzji pojawia się wreszcie w sztuce próba, jeśli nie optymistycznego, to wyrozumiałego spojrzenia na wszystko, co dzieje się na scenie, przy czym próba ta jest dokonana środkami całkiem odmiennego teatru: symboliczna postać Łowcy Motyli należy do teatru poetyckiego, który nigdzie indziej w tej sztuce nie daje znać o sobie.
Żywe natomiast w "Macbetcie" są partie, w których nad kontuzją i rozwlekłością moralisty trzymającego się pierwowzoru bierze górę parodysta. Obok wypróbowanych już przez Jarry`ego grubych słów czy efektów operowych (które nie stanowią zresztą istotnego i znaczącego elementu struktury, jak w "Operetce" Gombrowicza) jest w sztuce sporo dobrego, właściwego Ionesce gadania i paradoksów, wszystko w kompetentnym przekładzie Jerzego Lisowskiego. Kto wie jednak, czy tego żywego mięsa jest w sumie dosyć nawet na jednoaktówkę.
Decydując się na inscenizację tekstu integralnego i to w niespiesznym tempie wziął sobie Erwin Axer na kark wszystkie słabości zawarte w tym tekście. Istniejące od początku negatywy wzmaga wszystko, co rozwleka przedstawienie; wyjątek stanowi pomysł z morderstwami au ralenti. Chodzi tu np. o na pewno dobre same w sobie efekty pantomimiczne Leona Góreckiego, o takąż muzykę konkretną Zbigniewa Turskiego, o smakowanie w rozgrywaniu każdej sytuacji. Natomiast dyrektor i reżyser znakomitego teatru aktorów pozwolił swemu zespołowi poratować Ionescę w najmniej oczekiwany sposób - świetnymi rolami, do których przecież w zasadzie burleski nie dają okazji. Widzowie w każdym razie otrzymali produkt w opakowaniu pierwszej jakości.
Już samo wymienienie faktu powierzenia roli Lady Duncan-Lady Macbett Barbarze Krafftównie może dać wszystkim wielbicielom jej talentu wyobrażenie o dokonanej przez nią cienkiej parodii postaci zbrodniczej uwodzicielki. Najkapitalniejsze jest u niej rozładowywanie komizmem scen "zmysłowych". Ze swej mniejszej roli z równym wdziękiem wywiązuje się Dworka - Barbara Wrzesińska. Z panów koncert dają przede wszystkim Zbigniew Zapasiewicz (Macbett) i Jan Englert (Banco). Mamy tu do czynienia z dwiema bardzo przemyślanymi i bogatymi etiudami na temat pary w miarę głupawych, a w miarę chytrych młodych byków: puszącego się i zadowolonego z siebie cwaniaka, oraz wysportowanego a zepsutego harcerzyka. Obaj, zwłaszcza Zapasiewicz, stworzyli w spłaszczonej sztuce parę postaci trójwymiarowych. Reszta zespołu prezentuje komizm w bardzo dobrym gatunku. Henryk Borowski ujął rolę Duncana jako doskonałą wariację na temat odchudzonego Ojca Ubu z przymieszką Świętoszka. Mieczysław Czechowicz, pokazując spod hełmu tylko policzki i koniec nosa wywołuje w nie-wielkiej roli Macola salwy śmiechu i potrafi zachować w radośnie wygłaszanym monologu o swych przyszłych zbrodniach wymaganą tu grozę. Kazimierz Rudzki i Czesław Wołłejko jako Candor i Glamis stanowią świetną parę farsową: zacną, a okrutną farsę daje w roli Żołnierza Wiesław Michnikowski. Aż do najmniejszej roli przedstawieni jest mocno obsadzone i grane z pełną sprawnością komicznego rzemiosła aktorskiego.
Może dobrze się stało, że pokazano nam pełną, choć nieco męczącą wersję sztuki. Nie będzie powodów do utyskiwań na deformację, nikt nie jest skazany na jednostronne informacje z drugiej ręki od zagranicznych korespondentów, oglądamy niemal na bieżąco w stosunku do Paryża głośną pozycję słynnego dramaturga, a kroniki sceny polskiej będą mogły odnotować konieczne nadążanie za wydarzeniami na szerokim świecie. Że zaś akurat to wydarzenie nie daje szczególnej satysfakcji - trudna rada. Trzymać rękę na puls;e trzeba, choć z góry wiadomo, że puls ten bije i bić musi bardzo nierówno.