Studnia przeszłości
Jedna pani napisała do Harolda Pintera taki list: "Byłabym wdzięczna, gdyby mi Pan łaskawie wyjaśnił znaczenie Pańskiej sztuki "Urodziny Stanleya". Oto punkty, których nie rozumiem: 1. Kim są dwaj mężczyźni? 2. Skąd przybył Stanley? 3. Czy mamy uważać, że oni wszyscy byli normalni? - Uzna Pan chyba, że bez odpowiedzi na moje pytanie nie mogę w pełni zrozumieć Pana sztuki".
Pinter wykpił się dowcipną odpowiedzią, która, rzecz jasna, nie wyjaśniała wątpliwości korespondentki. Pytania pozostały i - co więcej - można je zastosować do wielu dramatów Pintera, a do "Dawnych czasów" w szczególności. Teoretyk mówi wtedy, że dla Pintera świat jest tajemniczy, wieloznaczny i niezgłębiony, i że każda odpowiedź na te pytania jest równie dobra. Osobiście także jestem zdania, że indywidualna interpretacja jest bardziej pomocna przy analizie dramatu niż oficjalna niejako wykładnia. Mimo to jednak smutno się robi na myśl, że niegdyś można było pisać dramaty, które nie wywoływały podobnych pytań, chociaż ich zawartość intelektualna była z pewnością nie mniejsza niż sztuk Pintera.
Ponieważ "Dawne czasy" są studium psychologicznym, autor czuje się zwolniony od obowiązku opowiedzenia jakiejkolwiek historii. Jak powiada Durell - przeżyć nie zapisuje się w kolejności, w jakiej rzeczywiście następowały, lecz w kolejności, w jakiej stawały się potem ważne. Ale - rzecz zdumiewająca - mimo całej kunsztowności rzemiosła dramaturgicznego, Pinter nie potrafi tak poprowadzić owego "strumienia świadomości", aby zbędny stał się końcowy monolog jednej z bohaterek, nieomal wyjaśniający sens sztuki.
Tu gdzieś tkwi błąd Pintera, błąd trudny do znalezienia i zdefiniowania, bo nader zręcznie ba! - po mistrzowsku zamaskowany teatralną robotą. "Dawne czasy" to wyraziste postacie, interesujące zagadnienie i przede wszystkim - niebywale precyzyjny dialog, narzędzie do budowy nastroju i narzucenia atmosfery dramatu. Trudno nawet teatralną robotę Pintera nazywać dramatem - to raczej sceniczna partytura, gdzie - niczym w prawdziwej partyturze muzycznej - ważny jest każdy ton i brzmienie każdego instrumentu. Instrumentami są tu postaci trojga bohaterów - pary małżeńskiej i przyjaciółki żony z lat młodości. Jej wizyta staje się okazją do wspomnienia "dawnych czasów", kiedy to okazuje się jak powierzchowna bywa wiedza ludzi o samych sobie, ludzi od lat żyjących pod jednym dachem. Pinter odwraca schemat tradycyjnego trójkąta, sugerując, że obie kobiety łączyła w przeszłości więcej niż przyjaźń. "Dawne czasy", to oczywiście tylko umowne hasło, kryptonim dla oznaczenia wszystkiego, co raz nazywamy "bagażem przeszłości", kiedy indziej "balastem wspomnień", a w chwilach szczerości po prostu niezatartym piętnem, jakie na naszej osobowości wyciska mijający czas.
Powróćmy jednak do fabuły dramatu. Przybyła z wizytą przyjaciółka Anna staje się sędzią małżeństwa Deeleya i Kate. Prawie brutalnie wkraczając w świat ich związku, przerywa tak na pozór trwałe nici porozumienia. Kiedy wiwisekcja jest już dokonana, Pinter - nie szukając rozwiązania prawdziwie dramaturgicznego - ustami Kate zawiadamia widza, że cała wizyta Anny była, być może, tylko wytworem wyobraźni, bo Anna nie żyje. No cóż, luz interpretacyjny, który z pewnością wprawił w zakłopotanie cytowaną na początku korespondentkę Pintera. I chociaż pozostawić go - to święte prawo autora - jednak nasuwa się przypuszczenie, że tego rodzaju werbalna pointa nie jest szczytem możliwości w rozwiązaniu takiego dramatu.
W Teatrze Współczesnym "Dawne czasy" są wykonane po mistrzowsku. Precyzyjna reżyseria Erwina Axera wydobyła z pinterowskiej partytury każdy odcień i ton, i przekazała je wykonawcom. Trudno o doskonalsze instrumenty. Obie kobiety są starannie skontrastowane: Kate - Zofia Mrozowska, reprezentuje żywioł kobiety, miękkość, zagadkowość, milczenie; Anna - Halina Mikołajska - pierwiastek męski: aktywność, ostrość, otwartość, skłonności opiekuńcze w stosunku do kobiety. Deeley to bardzo udana rola Czesława Wołłejki - obserwatora dramatu, który zdradza mu całą miałkość mozolnie skonstruowanego obrazu świata.
Ci, co oglądali londyńskie przedstawienie "Dawnych czasów", twierdzą, że warszawskie mu nie ustępuje. Łatwo im wierzę, tym bardziej że i warszawskie jest w bardzo angielskim stylu. Gdyby jednak pojawił się heretyk i mniejszą niż Axer wykazał dbałość o autorskie półcienie i półtony? Gdyby to subtelne psychologiczne studium narysować ostrzejszą kreską, pchnąć w stronę groteski? No cóż, pewne, że w Anglii podniósłby się gwar protestu, bo Pinter jest żywym klasykiem. Ale - kto wie - może zabieg tak ryzykowny ocaliłby "Dawne czasy" nawet od tego cienia wątpliwości, jaki się nasuwa?