Kiepskie czasy
Nie lubię dramaturgii Pintera. Nie zwiodą mnie jej pozorne głębie, efektowny dialog, pod którym kryje się intelektualna pustka. A jednak muszę przyznać, że przedstawienie "Dawnych czasów", których prapremierę oglądałem w zeszłym roku na scenie teatru Aldwych w Londynie, wywarło na mnie duże wrażenie. Teatr Współczesny zdemistyfikował to złudzenie, ujawnił płytkość i jałowość tej smutnej opowieści o życiu trojga ludzi (dwóch kobiet i jednego mężczyzny), których łączyły w przeszłości dość dziwne i bardzo skomplikowane stosunki.
Sztuka Pintera zbudowana jest na dwóch wspornikach: tajemnicy przeszłości, która ujawnia się powoli w trakcie przedstawienia i podskórnym napięciu, istniejącym pomiędzy postaciami dramatu, które kochają się i nienawidzą, nie mogą żyć ze sobą i nie mogą się rozstać, zabijają się co dzień w swych myślach, a przecież wciąż w nich istnieją. Niestety w Teatrze Współczesnym nie ma ani tajemnicy, ani napięcia. Wszystko wiadomo prawie od początku przedstawienia, które jest płaskie, chwilami nawet wulgarne. Zasłony i maski nie opadają tu z ludzkich twarzy powoli i stopniowo, nie ma półtonów i ćwierć-tonów, długich pauz i milczenia, wypełnionego przeżyciem aktorskim. A tylko w ten sposób można ożywić błyskotliwy, ale pusty dialog Pintera.
W dodatku nie udało się reżyserowi sprowadzić całości do wspólnego mianownika gry aktorskiej. Zaważyły tu zapewne błędy obsadowe. Trójka aktorów, występujących w tym spektaklu - to osobowości bardzo silne, o wyraźnie skrystalizowanej indywidualności artystycznej. Każdy gra inaczej i jest z innej parafii. Najbardziej z Pintera jest Zofia Mrozowska, subtelna, delikatna, skupiona, zamknięta w sobie, jak chciał tego autor. Jej końcowy monolog jest najpiękniejszą częścią przedstawienia. Jedynie w tym momencie możemy zrozumieć dlaczego Pinter jest pisarzem tak często i chętnie grywanym przez teatry w krajach zachodnich.
Halina Mikołajska gra dramat psychologiczny z całą siłą wyrazu, na jaką stać tę znakomitą aktorkę. Ale tu potrzebne są niedomówienia, niedopowiedzenia. Tu lepiej nie dograć, niż przegrać. Rola więc idzie w zupełnie fałszywym kierunku.
Czesław Wołłejko jest znakomitym aktorem charakterystycznym i w ten sposób traktuje postać Deeleya, mężczyzny, którego droga życiowa skrzyżowała się z drogą dwóch kobiet. U Pintera jego sytuacja jest tragiczna, choć zarazem śmieszna. Deeley odkrywa powoli dziwne związki, jakie łączyły kiedyś jego żonę z jej przyjaciółką. Jest to dla niego prawie szok. Nic z tego u Wołłejki. Gra on salonową komedię z wyższych sfer, jest niekiedy nawet bardzo śmieszny i zabawny tylko, że to nie jest postać z tej sztuki. Nie odczuwamy zupełnie, by go ta cała historia bardzo obchodziła. raczej bawi go to wszystko. Jeśli podnosi głos i krzyczy (a czyni to często, może nazbyt często) brzmi to sztucznie i nienaturalnie.
Nic dziwnego że w takim układzie wzajemnych stosunków postaci nie istnieje podskórne napięcie pomiędzy nimi, nie istnieją wewnętrzne powiązania. Każdy gra sobie i każdy inaczej.
Dawne czasy... W przerwie oglądam w foyer teatru zdjęcia ze starych spektakli Teatru Współczesnego, które przeszły już do historii sceny polskiej. Dawne czasy... Wspominają je nie tylko bohaterowie sztuki Pintera, lecz także widzowie Teatru Współczesnego, wierni tej salce przy Mokotowskiej, gdzie przeżyliśmy tyle artystycznych wzruszeń. Powracają wspomnienia, których trudno nie konfrontować z dniem dzisiejszym...