Artykuły

Intymność prawie telewizyjna

Oglądając "Dawne czasy" Pintera w warszawskim Teatrze Współczesnym przez cały prawie czas przedstawienia ulega­łem złudzeniu, że siedzę u siebie w domu przed telewizorem i je­stem nieproszonym, czy mimo­wolnym świadkiem tego, co się dzieje na scenie. Nie dlatego, bym uważał, że to sprawy sekretne czy wstydliwe. W moim odczuciu izolacji - bo tak można by okre­ślić owo złudzenie - nie było żadnych niezdrowych dreszczów. Wynikało ono nie tyle z intymne­go charakteru zwierzeń bohate­rów, co raczej z formy widowi­ska. Było funkcją założeń drama­turgii Pintera.

Myślę zresztą, że nie byłem od­osobniony w swoich odczuciach. Moi sąsiedzi zachowywali się po­dobnie; nie czuliśmy wzajemnie naszej obecności, nie przeszka­dzaliśmy sobie. Przeżywaliśmy w tradycyjnym teatrze skutki kon­taktu z telewizją, nieświadomie aprobując je; wbrew prawom społecznej recepcji sztuki teatru uciekliśmy w odosobnienie, wy­rosłe na gruncie obcowania z teatrem "domowym".

Nie jest to żadne odkrycie. Cała przeszłość pisarska Pintera, cała jego dramaturgia jest w istocie telewizyjna. Zaczął wprawdzie od zwykłych dramatów, przeznaczo­nych dla sceny, ale nie one przy­niosły mu poklask i powodzenie. Zarówno debiutancki "Pokój", jak i późniejsze "Urodziny Stanley'a" (wystawione kilka lat temu w Teatrze Kameralnym) "padły" po kilku ledwo przedstawieniach. Nie była to zupełna klęska, ale

tylko dlatego, że któryś z wpły­wowych krytyków londyńskich dostrzegł pewne wartości w bu­dowie dramatów i ich języku. Szeroka publiczności nie podzie­lała tych sądów. Uznanie zdobył Pinter dopiero dzięki radiu i te­lewizji. Zwłaszcza telewizja poz­woliła publiczności oswoić się z jego sztuką i zasmakować w tej oryginalnej dramaturgii, odkry­wającej w człowieku nieznane strefy wrażliwości i uczulenia.

Telewizyjne zaś są sztuki Pin­tera po prostu dlatego, że rozgry­wają się na ogół w niewielkiej, zamkniętej przestrzeni, bierze w nich udział kilka zaledwie osób, akcja toczy się z reguły w ka­meralnych ramach i ściszonym tonie. Oglądane na małym ekra­nie stanowią jakby zamknięcie intymnego kręgu rodzinnego czy towarzyskiego, skupionego w po­koju. To, co się dzieje za szybką telewizora jest niby nawiązaniem do spraw, dziejących się wśród nas, na zasadzie przedłużenia po­koju, w którym siedzimy. Boha­terowie zwierzają się nam ze swo­ich lęków i niepokojów, w miarę upływu czasu zatracamy poczucie dzielących nas barier i sztuczno­ści teatralnej, zaczynamy reago­wać tak, jakby ci ludzie zza szyb­ki pomagali nam w zdzieraniu ze skóry warstw ochronnych i uwrażliwiali nas na sprawy istnie­jące, ale ukryte, zagrzebane w podświadomości, pomijane dzięki istnieniu instynktu samozacho­wawczego. Budzi się w nas niepokój, uświadamiamy sobie co­raz wyraźniej trudności w poro­zumieniu z innymi ludźmi, tymi z zewnątrz, rodzi się w nas nie­określone, ale dojmujące uczucie zagrożenia.

W "Dawnych czasach" ową nie­pewność czy lęk wywołuje u Deeley'a (Czesław Wołłejko) wi­dok Anny (Halina Mikołajska), która przyjechała odwiedzić jego żonę, a swoją dawną przyjaciółkę Kate (Zofia Mrozowska). Kiedyś mieszkały nawet razem. Wspominają "dawne czasy" z rzewnością a nawet z odcieniem

melancholii. Ale z tych opowiadań i z zacho­wań obu pań Deeley domyśla się, że pewna sfera przeszłości jego żony tonie w mroku, jest dla nie­go tajemnicą. Jeśli nią nie była dotąd, to odtąd się stała. Ta mgła: w której zaczyna błądzić, burzy spokój, niweczy tzw. szczęście, unicestwia coś, co zostało stwo­rzone, co wydawało się trwale, niezachwiane, pewne i nienaru­szalne. Mężczyzna poczuł się tak, jakby stanął na piasku, wszystko zaczęło się usuwać spod stóp.

Czy rzeczywiście Annę i Kate łączyły jakieś bliższe stosunki, jakieś uczucia i związki homo­seksualne? Czy odnowienie tych uczuć jest realnie możliwe i za­graża małżeństwu? Nie sądzę, aby to było ważne. Pinter posługuje się tymi sprawami, aby dotknąć pewnej sfery obyczajowej i zaata­kować fałszywą, zakłamaną mo­ralność własnego społeczeństwa. Ale jest to niejako produkt uboczny jego dramaturgii, istotny dla Anglików, nieporównanie mniej dla naszej widowni.

Trudno zresztą mówić o tym w sposób pewny. Wszystkie te spra­wy są zarysowane w sposób dość mglisty, nieostry. Nie mamy pew­ności czy rzeczywiście tak było. Jak w życiu. Konflikty nie są wy­ostrzone. Nie ma żadnych gwałtownych zderzeń. Przeciwnie - jakaś ogólna niepewność czy nie­ostrość. Powstają obrazy konkret­ne, ale ich kontury są jakby za­tarte, rysunek rozlewa się. Tak, jak w wodzie, która pod wpły­wem drobnego pyłku w odpo­wiedniej temperaturze ścina się w lód.

Nie jest to dramaturgia budzą­ca nadzieję, wywołująca w czło­wieku uczucie mocy poczucie pewności. Jej wartość polega moim zdaniem na obnażeniu ukrytych prawd. Czyni nas ona bardziej uważnymi na wszystko, co się dzieje dokoła. I w tym jej humanistyczny sens. Jest w niej jakaś siła oczyszczająca. Zmusza do patrzenia na świat z większą wyrozumiałością. Każe oderwać się od pewności stanu posiadania, od mieszczańskiego samozadowo­lenia. W pojedynkę, na zasadzie intymnego, telewizyjnego zwie­rzenia.

Przedstawienie zaś wyreżyse­rowane przez Erwina Axera z czujnością i wrażliwością, przy­pominającą jego najlepsze osią­gnięcia - sprawiło dużą saty­sfakcję. Podobnie, jak gra akto­rów - precyzyjna, pełna niedo­powiedzeń, a przecież czytelna. Satysfakcję dość późną. Bo po­myślcie - było to niejako otwar­cie warszawskiego sezonu teatral­nego: pierwsza poważna premie­ra w sezonie 1971-72 w najwięk­szym "zagłębiu"' kulturalnym i teatralnym kraju. Rychło w czas!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji