Artykuły

Nie interesują mnie nowocześni reżyserzy

- Nie interesują mnie tak zwani reżyserzy szaleni, odważni, nowocześni, którzy chcą zobaczyć mój świat wewnętrzny, moje bebechy i za ich pośrednictwem zrobić spektakl - mówi DOMINIKA KLUŹNIAK, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Z Dominiką Kluźniak rozmawia Jacek Cieślak

W "Pippi Pończoszance" grana przez panią główna bohaterka formuje rzeczywistość jak plastelinę, kierując się nieograniczoną niczym wyobraźnią. Tak pani sobie wyobrażała bycie na scenie, idąc do Akademii Teatralnej?

- Nie byłam tak odważna jak Pippi. Odwaga pojawiła się po wielu latach, kiedy poczułam, że to, co robię, ma sens. Czyli poszła pani do szkoły teatralnej, powtarzając formułę "skromność - skarb dziewczęcia"?

- A tak, z dużą pokorą, myśląc, że przyszedł czas, żeby się nauczyć, a dopiero potem, jak się ośmielę - pobrykać. Miałam plan, żeby potajemnie wyciągać od wszystkich profesorów i reżyserów ich sekrety i dobre rady. Z czasem, gdy zaczęłam ufać swojej intuicji, staram się realizować wskazówki tak, by w niezauważalny sposób przemycać swoje treści. Na czwartym roku profesor Jarosław Gajewski powiedział mi: przytakuje mi pani, a i tak robi swoje. Przysięgam: to się nie brało ze złego charakteru. Po prostu dojrzewałam!

Holoubek mówił, że teatr ma misję, pokolenie Rozmaitości przełamywało tabu, a Malajkat z Zamachowskim uważają, że teatr nie jest świątynią, tylko miejscem pracy. A co pani myśli?

- Od początku traktowałam scenę zdroworozsądkowo. Aktorstwo to zawód, ale przecież można wykonywać pracę i dostawać za nią pieniądze, szanując ją i lubiąc. Teatr na pewno nie jest dla mnie zakonem albo świątynią, tylko - wiem, że to może zabrzmieć patetycznie - drugim domem. Jak się kilka lat spędzi w jednym teatrze, nie wchodzi się do niego jak do zakładu pracy, tylko do kręgu bliskich ludzi. Papieros i rozmowa w bufecie są częścią rytuału. Nie potrafiłabym zrobić mojemu zespołowi nic złego. Zbyt wiele dostałam od niego dobrego.

Zaczęliśmy od Pippi, to proszę powiedzieć, jakim była pani dzieckiem.

- Introwertycznym. Wrażliwym. I wydaje mi się, że aktorstwo jest zawodem, dzięki któremu wewnętrznie coś osiągamy. Nie bez kozery mówi się, że aktor może żyć życiem innych ludzi.

Myśli pani o otwieraniu się na konto innej osoby?

- Tak. Na scenie udaje mi się na przykład, co czuję po reakcjach widzów, być osobą dowcipną.

Oglądając pani wiele ról, myślałem, że ma pani gigantyczne poczucie humoru. Dałem się nabrać?

- Było śmiesznie?

Można było boki zrywać!

- A w życiu prywatnym nie potrafię powiedzieć dobrego kawału, żeby go nie spalić. Ale teatr jest pomostem, po którym przechodzę ponad problemami, które miewam poza sceną.

Jak się objawiał pani introwertyzm?

- Nie byłam osobą towarzyską, dzieckiem podwórka. Chodziłam do szkoły muzycznej i dużo czasu poświęcałam na książki i płyty. Za wiele ich było w domu. Za wcześnie zaczęłam czytać Dostojewskiego, słuchać Kaczmarskiego i Łapińskiego, chodzić z rodzicami do filharmonii. Nie wywracałam świata do góry nogami jak w Pippi. Może dlatego rekompensuję sobie refleksyjne dzieciństwo takimi rolami. Ale myślę też, że mam gdzieś do tego potencjał i dopiero teraz go uruchomiłam.

Wrocław, skąd pani pochodzi, to jest kontynuacja Lwowa na Dolnym Śląsku, drugi Berlin czy może stolica Pomarańczowej Alternatywy?

- Miasto wiosny. We Wrocławiu jest najpiękniejsza w Polsce wiosna. Przychodzi najszybciej wraz ze złotym deszczem.

A co to?

- Tak się mówi, jak kwitną forsycje!

Ciekawe, że minister kultury Bogdan Zdrojewski też o tym wspomina.

- To mój ukochany prezydent. Pamiętam go z czasów powodzi, kiedy stał na wałach, dwa tygodnie nie spał, wyglądał jak trup, ale dawał nam przykład. Na premierze "Mewy" nie wytrzymałam i powiedziałam, że go uwielbiam! Bez żadnego podlizywania się.

Ze sceny?

- Po spektaklu. Myślę, że Wrocław ma szczęście do prezydentów. Rozwija się najprężniej w Polsce. Kultura we Wrocławiu kwitnie jak forsycje.

Ale co ze Lwowem?

- Młodego człowieka takie rzeczy nie interesują. Ale kiedy przyszłam do szkoły muzycznej, profesorowie zwrócili uwagę, że zaciągam. Nie wiedziałam, o co chodzi. Dziwiłam się, że ciągle słyszę o Lwowie. Wtedy dowiedziałam się, że ze Lwowa pochodzi rodzina taty. Jest na to bardzo uczulony i stara mi się przypomnieć, że mamy takie korzenie.

To ważne dla pani?

- Ten czas przyjdzie, na przykład, kiedy moja córka zacznie mnie o to pytać. Wtedy trzeba będzie się tym zająć poważniej. Teraz bardziej interesowałam się przedwojennym Wrocławiem. Znalazłam stare albumy. Oglądałam uliczki, których już nie ma. Albo te, które się zmieniły. Dziwne uczucie, bo mieszkałam przy rynku i znalazłam w albumach moje okolice. Zaczęłam czytać kryminały Marka Krajewskiego o przedwojennym Wrocławiu.

Agnieszka Glińska też jest z Wrocławia.

-Mhm.

Teatralne spotkanie z nią było chyba dla pani najważniejsze?

- Nie ma co ukrywać: było! To moja profesorka z Akademii Teatralnej. Spotkałyśmy się na drugim roku.

Dość młoda profesorka.

- I to było bardzo fajne. Nie czułam dużej różnicy wieku i poglądów. Nie musiałyśmy wszystkiego dopowiadać. Rozumiałyśmy się bez słów.

Dogadała się pani z Agnieszką Glińską dlatego, że w polskim teatrze wyróżnia ją normalne podejście do świata?

- Nigdy nie stara się łapać prawą ręką za lewo ucho. Interesuje ją człowiek, wystarczająco intrygujący bez żadnych udziwnień, bez pokazywania stanów skrajnych. To jest propozycja dla mnie. Nie lubię iść do teatru i oglądać dramatów aż tak strasznych, że nie mają nic wspólnego z naszym życiem. Najcenniejsza w spektaklach Agnieszki jest obserwacja zdarzeń, wydawałoby się, pozornie mniej ważnych, a nawet trudnych do uchwycenia, jednak stanowiących jądro naszej egzystencji. Nieraz już się zdarzyło, że podczas "Sztuki bez tytułu" albo "Mewy" wyrywają się widzom słowa "to tak jak my". Dzięki takiemu teatrowi ludzie mogą się odnaleźć. Nie trzeba robić brutalnych spektakli, żeby poruszały. Myślę, że ludzie już mają dosyć krwi, sztyletów i gołych dup.

- Trafiła pani do Teatru Narodowego, odchodząc z Joanną Szczepkowską z Dramatycznego.

- Wcześniej zrezygnowałyśmy z grania w "Całopaleniu". Ze względu na tekst, który budził nasze wątpliwości, jeśli chodzi o poziom literacki.

Nie chciałyście brać udziału w spektaklu, który wymaga ekshibicjonizmu?

- Lubię tradycyjny sposób pracowania nad rolą. Nie lubię brać udziału w próbach przedstawienia, do którego premiery nie dochodzi albo trzeba je w ostatniej chwili przereżyserowywać. Nie chcę wchodzić na scenę i się wstydzić. Albo pracować wyłącznie z młodymi reżyserami, bo aktor wtedy się nie rozwija. Pracując z rówieśnikami, boję się chaosu albo ograniczania klasyków do emocji. Przerabiania ich tekstów na nowo. Jeśli ktoś czuje, że ma coś do zaproponowania lepszego od klasyki - niech sam to napisze.

Aktor żyruje twarzą złą reżyserię. Wstyd w takich sytuacjach to częsty problem?

- Oczywiście. A wraz z nim pojawia się frustracja i niesmak. Pracuje się bez wiary, wraca do domu i otwiera wino, żeby zalać cierpienie.

Teraz aktorzy muszą pokazywać swoją męskość, a aktorki dolepiać sobie wąsy. Jakich rzeczy nie zrobiłaby pani w teatrze?

- Nie dałabym się namówić na szamanizm.

Co to znaczy?

- Nie interesują mnie tak zwani reżyserzy szaleni, odważni, nowocześni, którzy chcą zobaczyć mój świat wewnętrzny, moje bebechy i za ich pośrednictwem zrobić spektakl. Nie zgadzam się! Wolę reżyserów namawiających aktorów, żeby oprócz ciała używali mózgu i wiedzieli, co mówią do widowni. Aktor musi się poczuć pewnie w świecie, który buduje reżyser, a najczęściej świat młodych twórców się chybocze. Są różne wersje końcówki. Finał pływa. A ja nie mogę wchodzić na scenę i czuć się pewnie tylko w 30 procentach. Jak mam być wiarygodna, kiedy nie rozumiem świata, w którym funkcjonuje moja postać?

A gdyby Krystian Lupa zaprosił panią do atelier, gdzie kamera miałaby nagrać pani improwizacje, co byłoby podstawą jego kolejnego spektaklu?

- Jestem pod wrażeniem spektakli Krystiana Lupy, "Wymazywanie" oglądałam kilka razy, ale nie chciałabym.

A pani bohaterka, młoda aktorka w "Mewie", tylko czeka na takie okazje.

- To awatar, który czerpie z życia tych, którzy coś już osiągnęli. Inteligencja Niny jest czysto życiowa - to rodzaj sprytu. Na pewno nie odczuwa empatii. Jest w niej ubytek wynikający z sytuacji rodzinnej. Tacy ludzie przylepiają się do innych, kiedy tylko rozpoznają jakąkolwiek formę zainteresowania swoją osobą. Żyją tym, że ktoś ich akceptuje. Współczuję Ninie. To biedna osoba.

Widzi pani w swoim środowisku takie kariery jak Niny - ludzi bez osobowości, jasnego celu, czekających na to, że ktoś ich ulepi na nowo?

- Byłabym nieszczera, gdybym powiedziała, że tego nie zauważam i nie czerpałam z podobnych sytuacji. Mówi się o parciu na szkło. O spychaczach. To wyrażenie towarzyszyło mi, gdy myślałam o Ninie.

Spychacz?

- To młoda koleżanka lub kolega, którzy przychodzą do teatru i idą do celu, spychając z drogi wszystkich tych, którzy stoją na drodze do celu. Ale spychacze są przecież wszędzie!

Jest taka bezwzględna walka?

- W Narodowym tego nie ma. Nie chcę zresztą mówić o szczegółach, o sytuacjach, które widziałam. Tyle.

W "Mewie" pokazała pani również swoje możliwości techniczne. Przydała się szkoła Roberta Wilsona w "Kobiecie z morza", gdzie forma była głównym środkiem wyrazu?

- To prawda, ale o Wilsonie nie myślałam. A nawet mam do niego żal. Wielki

Robert Wilson przysłał do Teatru Dramatycznego asystentów, którzy przygotowali premierę zgodnie z formatem.

Warszawska "Kobieta z morza" była kopią wcześniej zrobionego spektaklu.

- Nie wszystko stwarzaliśmy od początku. Wilson przyjechał dopiero cztery dni przed premierą i właściwie nie mogę powiedzieć, że pracowałam z tym reżyserem. Wcześniej przyjechał tylko na casting. Był to bardzo irytujący casting. Przyszliśmy punktualnie, a Wilson się spóźnił. Wszedł do sali, o lasce, nie odezwał się słowem, nie przywitał. Nawet na nas nie popatrzył. Szukał tylko wzrokiem miejsca, gdzie ma usiąść. Przez tłumacza, znudzonym głosem, poprosił nas, żebyśmy stanęli w jednej linii i przez pięć minut szli niepostrzeżenie w jego stronę. Ale nie patrzył na nas. Potem mieliśmy po nim powtarzać okrzyki i gesty. No, wszyscy czuliśmy się jak debile! W pewnym momencie chciał się przejść, ale drogę zagradzała mu torba. Patrzył na nią, aż jej właściciel podbiegł i uprzątnął torbę. Dopiero potem Wilson ruszył do przodu.

Prowokował was.

- To prawda. Wyszedł z sali bez żadnego pożegnania i opowiadał dyrektorowi Piotrowi Cieślakowi, że był zdziwiony brakiem naszej reakcji.

Że tak potulnie się zachowywaliście?

- No tak, bo nikt na niego się nie wydarł, nie zbuntował, nie trzasnął drzwiami. A oczekiwał tego. To była gra.

Był taki czas, że grała pani tylko role drugoplanowe albo dziecięce. Dobrze się pani czuła w, za przeproszeniem, poczekalni sławy?

- Ja nigdy w żadnej poczekalni nie byłam. Granie ról, które też były ważne i doceniane, sprawiało mi dziką satysfakcję. W "Lulu na moście" Agnieszki Glińskiej na początku grałam tylko jedną scenę, potem rola została rozbudowana i widzowie mówili mi, że, co prawda, była mała, aleją pamiętają. Drugoplanowa rola to dobra sytuacja dla młodego aktora. Nie czując na sobie odpowiedzialności, może pielęgnować swój ogródek, dojrzewać.

W "Mewie" czuje pani odpowiedzialność?

- Rozkłada się na cztery osoby. Ale Joanna Szczepkowska po odejściu z Dramatycznego i aferze ze spektaklem Lupy, udowodniła, że wcale nie pcha się na pierwszy plan za wszelką cenę. Pokazała aktorstwo z dystansem.

I to właśnie mi się podoba. Joasia ma klasę.

Zagrała pani trzy role w filmach według scenariusza Andrzeja Saramonowicza. Widząc pani Milenę, szefową "Biby", miałem wrażenie, że chciałaby pani dołączyć do gangu "Lejdis".

- Miałam być jedną z nich. Ale wybrałam Pippi.

Żałowała pani potem?

- Nie. Spokojnie czekałam. To, co miało być, zrobiliśmy teraz, w "Cellulicie".

Jak pani określi pracę z Saramonowiczem?

- To jest karuzela niesamowitych sytuacji i karkołomnej zabawy słowem. Mimo że przez "Cellulit" nie miałam wakacji, pracę na planie wspominam jak zajebiste wakacje. To był tak wspaniały czas, że nie miałam problemu, by wstać o 5 albo 6 rano. Chciało się grać! Nie wiem, co się stało, że film nie spodobał się widzom tak bardzo, jak oczekiwaliśmy, bo przecież nie było szału. "Cellulit" jest na pewno lepszy od "Idealnego faceta dla mojej dziewczyny", ale słabszy od "Testosteronu" i "Lejdis".

Zagrała pani znakomicie, jednak scenariusz robi wrażenie pisanego pod jakiś target, który, jak się okazało, nie istnieje.

- Mówiąc krótko, marketing Andrzeja Saramonowicza nie wypalił. Robił ten film pod wielką presją kontraktu z Warner Bros.

Może zachował się wobec Warnera jak wy, aktorzy Dramatycznego, wobec Roberta Wilsona?

- Myślę, że przy jego kolejnym filmie wszystko będzie lepiej. Jednak warto być sobą.

No, chyba że gra się odmienne stany świadomości, które są udziałem pani bohaterki - Silberberg.

- Nie ma nic trudniejszego niż wiarygodnie zagrać upalonego bądź upitego. Sceny w spa kręciłyśmy przez sześć dni i byłyśmy w takiej gotowości, że nie trzeba było nam nic podawać. Piłyśmy wodę i kawę, a czułyśmy się, jakby to był tydzień na haju. Chodzi o to, żeby nie odpłynąć za bardzo. Nie zagrać ani za mało, ani za dużo.

Tytułowy "Cellulit" to mężczyźni. To naprawdę oni są największym problemem kobiet?

- Mhm.

A na czym polega?

- Może na tym, że wszystko jest niby łatwe, ale dysponujemy całym arsenałem kłamstw, wykrętów i wszystko sobie komplikujemy, przez co nie można się porozumieć. Chyba byłoby lepiej, gdybyśmy prościej ze sobą postępowali.

To faceci oczekuj od kobiet prostoty? A nie magii i teatru?

- To, że kobiety muszą grać, by było dobrze i fajnie, jest niepotrzebnym dla nas wszystkich obciążeniem.

Nie jest barwniej i ciekawiej?

- Kiedy chcemy zbyt wielu barw, zazwyczaj kończy się katastrofą. O tym właśnie jest "Cellulit". Barwy, o których mówimy, okazują się iluzją. Nie wiem, dlaczego przestaliśmy doceniać rodzinę, dom i spokój. Ktoś, kto idzie po pracy do domu i bawi się z dziećmi albo czyta książki, jest uważany za człowieka o ubogim życiu.

No chyba nie?

- Ale jak nie powiem, że byłam w tygodniu na dwóch świetnych imprezach albo przyznam się, że nie widziałam "Sali samobójców" - skądinąd jest to znakomity film i jestem jego fanką - to od razu nie pasuję do naszych czasów. Wszystko jest szybkie, kolorowe, pomontowane. Przyznam, że przez wiele lat zmuszałam się do czegoś, co nie było w mojej naturze.

Do imprezowania?

- Tak. Fajnie by było, gdyby dorośli nauczyli się szczerości dzieci, tych najmniejszych, które jeszcze nie kombinują, nie naśladują. Tymczasem okres dzieciństwa się skraca.

W "Galeriankach", gdzie pani grała, nastolatki żyją lansem, co kończy się dramatycznie.

- Trochę się tego jako mama czteroletniej córki boję. Boję się tego, że nastolatki żyją podwójnym życiem. W swoim towarzystwie są inne niż przy dorosłych - wulgarne i brutalne. Oczywiście, nie chcę generalizować, ale myślę, że oni robią to, o czym my myśleliśmy, mając lat 18,20. W "Sali

samobójców" przeraziło mnie, że rodzice mogą przegapić moment, kiedy dziecko zmienia się nie do poznania. Nie chciałabym zobaczyć córki w sytuacji, kiedy będę musiała pomyśleć: "Boże, przecież to nie jest moje dziecko!".

Aktorzy też bywają galeriankami?

- Myślę, że galerianki zdarzają się we wszystkich zawodach. Ale można pracować, nie robiąc nic złego.

Poznała pani świat seriali. Jak to wygląda od wewnątrz?

- Pierwsze określenie, jakie przychodzi mi do głowy, to "szybko, szybko". Czasami zastanawiamy się, czynie trzeba było jeszcze zrobić próby, powtórzyć jakiegoś ujęcia. A na to nie ma czasu. Producent jest na planie i pilnuje kalendarza. Na szczęście, jak się trafi na fajnych partnerów, może być inaczej. Na przykład "Brzydula" leciała pięć razy w tygodniu i trzeba było kręcić 17 scen dziennie. Ale na przykład z Jackiem Braciakiem pracowało się komfortowo. Wtedy wraca się do domu bez poczucia nieszczęścia.

Co pani teraz próbuje w Narodowym?

- Spektakl "Sprawa" Jerzego Jarockiego na podstawie "Samuela Zborowskiego" Słowackiego.

Czy to ma coś wspólnego także z książką Jarosława Marka Rymkiewicza?

- Nie tylko. To bardzo pojemne przedstawienie. Pośród tekstów ułożonych przez profesora Jarockiego jest też "Genesis z Ducha". To trudna materia, mistyczna, o Polsce. Słowacki bardzo mocno wierzył, że Polska jest szczególna i może być duchowym liderem.

Czasem jeszcze mamy takie poczucie.

- A ja ostatnio myślę, że Polacy są nieudacznikami, którzy wszystko schrzanią.

Zastanawiałem się niedawno z kolegami, co myśli dowództwo NATO o kraju, gdzie w krótkim czasie w katastrofach samolotowych zginęło całe dowództwo sił powietrznych, a potem wszystkich broni. Niebezpieczni jesteśmy dla siebie samych. Po 20 latach wolności potwierdzają się wszystkie najgorsze prawdy o Polakach.

To prawda. Myślałam, że nowe pokolenia Polaków okażą się inne. Ale nic z tego.

To nie pokładać w pani pokoleniu nadziei?

- Nie potrafię go zdefiniować. Nie ma sprawy, która by nas jednoczyła. A teraz przepraszam, bo muszę iść odebrać córkę z przedszkola.

Dominika Kluźiak [1980] - jedna z najlepszych aktorek swojego pokolenia. Jej wielkim atutem jest vis comica. Laureatka Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza za sezon 2007/2008, za rolę tytułową w przedstawieniu "Pippi Pończoszanka" w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Kolejne nagrody powinny posypać się za "Mewę" Czechowa w Teatrze Narodowym. Na dużym ekranie widzieliśmy ją w "Jak się pozbyć cellulitu", "Idealny facet dla mojej dziewczyny" i "Lejdis", a także w "Galeriankach". W telewizji występowała w "Bożej podszewce II", "Kryminalnych", a także w "Prymasie w Komańczy" i "Doktor Halina" Sceny Faktu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji