Artykuły

Trąby brzmiały pięknie...

"Aida" w reż. Roborto Lagany Manoliego w Teatrze Wielkim - Operze Narodowej. Pisze Józef Kański w Trybunie.

Po "Tosce" i "Damie pikowej" uraczył swą publiczność warszawski Teatr Wielki trzecim już w tym sezonie wielkim szlagierem operowej literatury - " Aidą" Giuseppe Verdiego [na zdjęciu scena z przedstawienia], od dziesięciu z górą lat nieobecną w repertuarze tej sceny. To arcydzieło włoskiego mistrza jest zawsze potężnym wyzwaniem dla wykonawców, stawiając przed nimi wiele trudności, ale też otwiera piękne pole do popisu wszystkim uczestniczącym zespołom: grupie solistów, chórowi oraz orkiestrze z dyrygentem - o ile są w stanie prezentować odpowiednio wysoką rangę. Jednakże przedstawienie w naszym Teatrze Wielkim trudno omawiać i oceniać, sprawiało ono bowiem wrażenie nie do końca przygotowanego.

Mogło się mianowicie wydawać, iż znaleźliśmy się na którejś kolejnej próbie, a nie na premierowym spektaklu. Na próbie, kiedy wszyscy mają już mniej więcej opanowane swoje partie, ale nie powstała z tego jeszcze zborna całość. Teraz bowiem dopiero przychodzi pora na budowanie muzycznej formy poszczególnych epizodów, na precyzyjne i logiczne rozplanowanie dynamiki, a przede wszystkim - na wypracowanie właściwych proporcji brzmienia między poszczególnymi grupami wykonawców. Tego wszystkiego zaś na premierze wyraźnie jeszcze brakowało.

I owszem - Jacek Kasprzyk przy dyrygenckim pulpicie dynamicznie prowadził orkiestrę, akcentując wyraziście interesujące szczegóły partytury, słyszalne jednak głównie dlatego że śpiewacy na scenie w niejednym momencie wydawali się jedynie orkiestrze tej towarzyszyć (zamiast odwrotnie). I owszem - chór prezentował piękne pianissimo w tajemniczej scenie świątynnej, ale np. w wielkim finale n aktu brzmiał zbyt nikło (właśnie jak na próbie).

Bułgarski tenor Emil Iwanov okazał się dobrym Radamesem, Małgorzata Walewska pięknie śpiewała dumną córkę faraona Amneris, a Adam Kruszewski ujmował kulturą i szlachetnym brzmieniem głosu w wykonaniu partii podstępnego wodza Etiopów Amonastra. Także rosyjska sopranistka Irina Gordei miała w tytułowej partii opery Verdiego niemało ładnych momentów. Jednak stworzone przez nich postacie - może poza Amonastrem Kruszewskiego - nie żyły.

Włoski bowiem reżyser i zarazem scenograf Roberto Lagana Manoli zapełnił scenę feerią barw (niekiedy może aż zbyt pstrokatych) i bogactwem efektownych ruchomych dekoracji ale nie zdołał stworzyć ani rozwijającego się logicznie wielkiego teatralnego widowiska, ani poruszającego widza intymnego dramatu głównych bohaterów. W rezultacie najpiękniej ze wszystkiego brzmiały umieszczone na przodzie sceny cztery specjalne egipskie trąby intonujące temat słynnego Marsza triumfelnego w drugim akcie opery. Ich krystalicznie czysta gra na pewno pozostała słuchaczom w pamięci...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji