Dwie królowe sceny
Przedstawienie "Marii Stuart" Fryderyka Schillera w Teatrze Współczesnym toczy się niemal estradowo. Nie ma dekoracji - tylko wzorzyste gobeliny ściśle pokrywają ściany otwartej sceny bez kurtyny. Z tego, co mówią aktorzy, przybrani w bogate kostiumy, trzeba wyobrazić sobie oczyma duszy kratę więzienną, trawę i drzewa ogrodu czy salę zamkową. Na oczach widzów wnosi się i wynosi skąpe rekwizyty: skrzynię, stół, krzesło, albo też scena pozostaje zupełnie pusta. Na oczach widzów aktorzy ustawiają się do sytuacji, rozpoczynających poszczególne obrazy. I potem wiodą spokojną, powściągliwą, rzeczową rozmowę w której ścierają się z sobą różne poglądy i postawy. Tak Erwin Axer ujął tę bujną tragedię - historyczną, patetyczną, retoryczną, melodramatyczną, awanturniczą. I trochę dętą od szlachetnych uczuć i idei.
Schiller - choć przed napisaniem "Marii Stuart" przeprowadził rozległe studia - z materiałem historycznym poczynał sobie całkiem swobodnie. Przeinaczał fakty, Marię nadmiernie wyidealizował, Elżbietę nadmiernie oczernił. Nie tu miejsce na prostowanie tych dowolności - można to sprawdzić w pierwszej lepszej encyklopedii. Nie pod tym kątem też patrzymy na tę tragedię, która mogłaby mieć przecież zgoła wymyślone postaci. To pewne, że z "Marii Stuart" nie będziemy się uczyli historii - w sensie autentyczności faktów i wydarzeń. Ale możemy się wiele nauczyć czy też zastanowić nad historią w sensie działających w niej sił politycznych i środków rządzenia.
W tragedii Schillera mamy starcie dwóch kobiet tak różnych psychicznie, że kiedy los postawił je na jednej drodze, katastrofa jest nieunikniona. Elżbieta - brzydka, antypatyczna, oschła, niewyżyta, surowa. Maria - młodsza, piękna, roztaczająca uroki, uwielbiana, lekkomyślna i swawolna. Wystarczy - na wzajemny konflikt. Ale poza tymi motywami psychologicznymi kryją się znacznie ważniejsze sprawy. Elżbieta boryka się z racją stanu, rządzeniem, dobrem kraju, interesem dynastycznym, polityką, która brudzi ręce: morderstwa, procesy, fałszywi świadkowie, okrucieństwo. Wszystko to racje nieefektowne, odpychające. A uwięziona przez osiemnaście lat Maria Stuart? To pragnienie wolności, chęć korzystania z urody życia, bunt przeciw tyranii i może trochę obrona zasad wiary, którą przyjęła. Racje efektowne i pociągające. Choć gdyby Maria znalazła się z powrotem na tronie, okazałaby się zapewne równie a może i bardziej okrutną niż Elżbieta. Takie to były czasy... Obie kobiety ponoszą klęskę. Maria ginie na szafocie, zdradzona przez człowieka, którego kochała, jedynie z moralnym poczuciem zwycięstwa, że się nie ukorzyła przed możną rywalka. Elżbieta splamiona zbrodnią, opuszczona przez kochanka, dworaków i lud, samotna, sama ze swoją władzą zostaje na pustej scenie. Historia potem przyznała rację raczej Elżbiecie, bo to ona przecież zdołała uratować Anglię. Ale to historia, wykraczająca poza treść tragedii.
W tragedii Schillera są właściwie tylko te dwie wielkie postacie, dwie wielkie role, dające okazję do popisu aktorskiego. W tym przedstawieniu mieliśmy taki popis. Halina Mikołajska, zbrzydzona i postarzała, o lekko schrypłym, załamującym się głosie jest Elżbietą odrażającą i budzącą współczucie zarazem, na granicy śmieszności i tragizmu. W tym ujęciu akcenty przesuwają się raczej na jej kobiecą nienawiść do rywalki i niewyżyte żądze miłosne niż na władzę i rządzenie. Ale obie sprawy splątane są z sobą w dramatyczny węzeł. Mikołajska umie pokazać w sposób aktorsko fascynujący zapiekłe uczucia gnębiące Elżbietę, jej rozterkę wewnętrzna, siłę i słabość - w postaci skreślonej niemal surrealistycznymi myślami. Zofia Mrozowska jest Marią Stuart posagową, na miarę wielkiej tragedii. Zgaszona wieloletnim więzieniem, którym odkupia swe dawne grzechy, wybucha w spotkaniu z Elżbietą wspaniałym i beznadziejnym buntem przeciw tyranii, gwałtownym protestem, który zaprowadzi ją na śmierć, ale który ocali jej godność wewnętrzną. W scenie przedśmiertnej Mrozowska tuszuje dość nieznośne elementy melodramatyczne utworu a pod maską opanowania i swobody czuje się pulsujący jej niepokój i napięcie.
Reszta postaci w tragedii Schillera to tylko schematy. Dyskusję tych postaci na scenie prowadzą aktorzy znakomici, nadając jej pełną wyrazistość i sugestywność. A więc w otoczeniu Elżbiety: baron Burleigh, uosobnienie surowej i bezwzględnej racji stanu (HENRYK BOROWSKI); hrabia Shrewsbury, któremu wierność zasadom każe złożyć urząd u sprzeniewierzającej się tym zasadom królowej (JAN KRECZMAR); hrabia Leicester, podłość, tchórzostwo, intryga i zdrada (CZESŁAW WOŁŁEJKO, który w części pierwszej nadużywał nieco gierek komediowych); Paulet, uczciwy służbista (JÓZEF NALBERCZAK); Davison, który wykonując - acz niechętnie - rozkazy królowej, sam staje się potem tego ofiarą (EDMUND FIDLER). W otoczeniu Marii: dwie oddane powiernice (IRENA BORECKA i ANTONINA GIRYCZ); wierny Melvir (RYSZARD BARYCZ) przede wszystkim zakochany w niej Mortimer. Gra go PIOTR FRONCZEWSKI - to właściwie debiut w teatrze tego młodego aktora, pierwsza duża rola, zresztą nie najwdzięczniejsza. Nie zawiódł w niej nadziei, jakie budziły jego wybitne zdolności okazane w szkolnych występach. Bardzo ładnie i szczerze przekazał całą zapalczywość i naiwność młodości Mortimera, naiwność życiową i polityczną, nie liczącą się z realiami i nie rozumiejącą ich, choć, zamazał przez to trochę wyrazistość sensacyjnej intrygi.
Całe przedstawienie w pierwszej części nieco dłużące się i jakby niezupełnie dopracowane, odznacza się starannością aktorską w każdej najmniejszej roli i epizodzie. Dlatego, aby nikogo nie skrzywdzić, trzeba przepisać afisz do końca. W pozostałych rolach wystąpili: RYSZARD OSTAŁOWSKI, TADEUSZ SUROWA, JÓZEF KONIECZNY, MACIEJ ENGLERT, STEFAN FRIEDMANN, WOJCIECH BRZOZOWICZ, WŁODZIMIERZ NOWAKOWSKI, JACEK GRUCA.
I wreszcie na zakończenie - co nie znaczy by było to najmniej ważne - słowa uznania dla nowego przekładu Witolda Wirpszy, który z powodzeniem przetransponował Schillerowski biały wiersz na język polski i właściwie umożliwił wystawienie dziś u nas "Marii Stuart", jako że dawne przekłady nie bardzo nadają się już do grania.