Artykuły

Polonia nad Wisłą

MARIAN HEMAR ma dobry se­zon. Ponieważ władza ma inne kłopoty na głowie, niż bawić się w polityczne ostracyzmy wobec zmarłych poetów (a poza tym w Pol­sce zawsze dobrze jest umrzeć, aby nieco podrosnąć), na deski estrad i kabaretów powracać poczęła przedwojenna twórczość jednego z nie kwestionowanych mistrzów lek­kiej muzy, autora zabawnej "Pani Marty" ("czy pani Marta jest grze­chu warta?"...), arcytrafnego "Prze­kleństwa inteligencji" czy pięknego, wzruszającego wierszyka o dziew­czynie, która chce zostać gwiazdą kina, taką, jak Nora Ney. Wieczór kabaretowy, złożony z tekstów Hemara był ostatnio szlagierem War­szawy - i słusznie, bo mało było lepszych od niego w tej trudnej sztuce - inteligentnego i dowcipne­go zarazem pisania, a kolega Drozda jeszcze, na szczęście, nie wszystkim wystarcza, chociaż chodząc po dzi­czejących ulicach Warszawy widzę przed nim przyszłość długą i świet­laną...

Toteż nie dziwnego, że kiedy te­lewizja zapowiedziała w poniedział­kowym teatrze sztukę Mariana Hemara "To, co najpiękniejsze" przy­warliśmy wszyscy do odbiorników, zwłaszcza że spektakl ten, poza przeżyciem literackim, miał być tak­że przeżyciem teatralnym, z udzia­łem naszych Drogich Nieobecnych.

Być Drogim Nieobecnym, to znacznie więcej, niż być jedynie do­brym lub bardzo dobrym aktorem. Dobry lub bardzo dobry aktor jest dobry lub bardzo dobry, kiedy gra; Drogi Nieobecny jest dobry kiedy gra, ale kiedy nie gra jest bodaj jeszcze lepszy, ponieważ wówczas także pokazuje, podkreśla, zaznacza i wypowiada się poprzez fakt swojej nieobecności kto wie, czy nie elokwentniej, a; w każdym razie bardziej tajemniczo, niż gdyby trzepał jakie­goś Szekspira, czy Witkacego. Tak więc obejrzeliśmy przez szybkę te­lewizora także kilku Drogich Nie­obecnych, nieco posuniętych już w latach, ale przecież ciągle dosko­nałych, pięknie mówiących po pol­sku, grających z nonszalancką swo­bodą, wszystko to w reżyserii An­drzeja Łapickiego.

Tylko że miarę oglądania coraz częściej trzeba było się szczypać, czy nam się to nie śni.

"To, co najpiękniejsze" składa się ze scenek, w których luminarze kul­tury polskiej rozmawiają między sobą, albo z osobami pomniejszego formatu ze swego otoczenia. Pół bie­dy jeszcze, kiedy biskup Krasicki (Jerzy Kamas) rozmawia z panią Rajewską (Maja Komorowska), bo przynajmniej poza mową wiązaną, którą każe im porozumiewać się au­tor, czytają sobie także fraszki Kra­sickiego. Gorzej, kiedy Jan Kocha­nowski (Gustaw Holoubek) rozma­wia z Aniołem, a Aleksander Fredro (Andrzej Łapicki) z duchem Sewe­ryna Goszczyńskiego (Bronisław Pawlik), bo wówczas mówią oni przez cały czas tekstem Hemara.

A tekst Hemara jest w tych razsach ogromnie żałosny. Gorzej jesz­cze z myślą i koncepcją.

Oto na przykład do Chopina przy­chodzi Norwid. Chopin jak to Cho­pin, pluje krwią, nie chce jeść ni­czego pożywnego, co przysyłają mu co litościwsze hrabiny, natomiast Norwid przychodzi do niego głodny, obdarty i bez grosza, za to z po­mysłem na operę narodową na mo­tywach prapolskich, o Kraku i Wan­dzie, którą zresztą właśnie zgubił. Chopin łagodnie szydzi z obdartusa o złotym sercu, wybijając mu z gło­wy bezskutecznie pomysł z narodową operą...

Być może - chociaż to pewnie he­rezja - Norwid nie był najwięk­szym talentem poetyckim pośród na­szych Wieszczów, ale na pewno był pośród nich myślicielem najbardziej przenikliwym i najlepiej rozumieją­cym głęboki cywilizacyjno-kulturalny przedział pomiędzy polską szla­checką emigracją a modernizującą się XIX-wieczną Europą. Skąd więc do Norwida owe prostaczkowo-naiwne teksty? Skąd rewelacja, że Fredro, mimo że pisał o Anielach, i Guciach, był przecież wielkim pi­sarzem, zasługującym na pamięć po­tomnych? Czyżby była to, niezmier­nie aktualna, polemika z dyskryminowaniem hrabiów w tradycji na­rodowej? Skąd obelgi: "Ty demok­rato", którymi hrabia Fredro obrzu­ca głupkowatego Goszczyńskiego?

Oglądając "To, co najpiękniejsze" przypomina się zdanie Groucho Marxa: "Nie dajmy się zwieść pozorom, że są to banały; to są banały". Żeby zrozumieć, co się stało trzeba sobie bowiem przypomnieć fatalną przygodę życia i twórczości Mariana Hemara.

Oto po wojnie, na emigracji w Londynie, Hemar, błyskotliwy mistrz kabaretowej sceny postanowił przeistoczyć się w narodowego wieszcza. Stał się nie tylko pisarzem o czarnym podniebieniu - owo czarne podniebienie często dobrze robi ironiście i satyrykowi - ale wręcz pisarzem podniosłym i pate­tycznym. Wysokie napięcie przywódczych aspiracji spowodowało krótkie pięcie na linii talentu - przygoda nierzadka niestety w podobnych przypadkach.

Owa metamorfoza Hemara bawiła swego czasu do łez jego przebywających w kraju kolegów od przed­wojennego kawiarnianego stolika, satyryków tej klasy co Brzechwa, Słonimski, Minkiewicz. To przecież, podśmiewając się z Hemara, Minkie­wicz dedykował mu apokaliptyczny obraz codziennego życia w Polsce Ludowej, gdzie "my w kajdanach, z pepeszą przy mordach, wciąż oglądamy nowe filmy Forda". Hemar autor kabaretowy, stał się na emigracji postacią kabaretową jako wieszcz i demaskator reżimu. "To, co najpiękniejsze" pochodzi właśnie z jego emigracyjnego pisarstwa, rozpoznać to można z łatwością nawet po niektórych cechach stylistycznych tego utworu. Na przykład obelga "Ty demokrato" wywodzi się bezpośrednio z czasów, gdy Polska Ludowa, tuż po wojnie, na­zywała się najchętniej Polską de­mokratyczną, a "demokrata" wów­czas znaczyło tyle, co dzisiaj "reżi­mowiec", jeśli nie "komuch".

"To, co najpiękniejsze" pełne jest sentymentalnych, narodowych rzew­ności; można sobie doskonale wy­obrazić, jak oderwany od kraju, za­gubiony pisarz stara się ewokować dla siebie i dla innych oddalające się uroki polskiego, słowa, ową tkli­wą pamiątkę po Ojczyźnie (jest w tym przedstawieniu także i mo­tyw poloneza Ogińskiego "Pożegna­nie Ojczyzny", a jakże). Ale trudno zrozumieć, jak po tylu latach można zrobić z tego podawaną z pietyzmem i na kolanach relikwię?

Autorzy przedstawienia, jak nas poinformowano, starali się nadać widowisku scenerię, przypominającą emigracyjne londyńskie kabarety i dosyć im się to nawet udało. Było to biedne, namaszczone i naiwne. Na koniec zaś usłyszeliśmy dopisaną współcześnie inwokację do ducha Hemara, że jego słowa potrzebne są nie tylko "Polonii nad Tamizą", ale i "Polonii nad Wisłą".

Jak wiadomo nasz kraj odnosi się z ogromną troskliwością i sentymen­tem do zagranicznych Polonii - uczucie, które nie zawsze jest tam odwzajemniane - ale nie przesa­dzajmy: nikt przytomny nie dopat­ruje się tam źródła, z którego bije świeża polska myśl, ani pola, na któ­rym rozkwita nowoczesna , polska sztuka. Ci spośród wybitnych pol­skich artystów, którzy żyją i pracują za granicami z żadną Polonią nie mają nic wspólnego, są po prostu artystami europejskimi, Polonia zaś kojarzy nam się raczej z pochodem na święto Pułaskiego, chórem w ludowych strojach i kiełbasą w pol­skiej parafii. (Gdy byłem w Ameryce wraz z grupą dziennikarzy eu­ropejskich, nasz opiekun bez przerwy częstował dziennikarza - Włocha żartami o makaronie, mnie zaś jako Polaka - o kiełbasie; taka jest siła stereotypu i nic się na to nie po­radzi). W tym też sensie wzruszenia sztuczki Hemara były rzeczywiście stosowne dla "Polonii nad Wisłą". Gorzej jednak z tymi, którzy miesz­kając nad Wisłą nie są skłonni wpadać w szloch na każde wspomnienie narodowych pamiątek, żyjąc wśród nich na co dzień, ale chcieliby w dodatku, aby coś z nich wynikało także w formacie umysłowym.

Niedawno wpadł mi w rękę wy­wiad, jakiego pismu "Wprost" udzielił "Biznesmen i tenisista", jak się przedstawia Wojciech Fibak. Fibak upiera się w tym wywiadzie, że jest "obywatelem świata" pochodzącym z Polski, a kiedy dziennikarz pyta go czy uważa Polskę za prowincję, odpowiada bez wahania: "Ależ tak!". My na siłę wyciągamy siebie, a to przez świętowanie wiktorii wiedeń­skiej, a to poprzez to, że "należymy do Rzymu" dzięki Kociołowi kato­lickiemu. Gdy jednak spojrzymy chłodnym okiem na naszą rzeczywi­stość, to z wyjątkiem grupy ludzi, których horyzonty siekają dalej niż nasz polski zaścianek, cała reszta prezentuje prowincjonalne myślenie i zachowanie".

Fibak ma niestety racje. Praktycz­nie biorąc większość naszych sporów umysłowych pożera na zażartej wal­ce Dziewiętnastego Wieku, który od­szedł, z Wiekiem Dwudziestym, który się kończy, a może już się wręcz skończył, tylko myśmy tego nie zauważyli. Ciekawe, że dostrzegł to "biznesmen-tenisista", a nie zwrócili na to uwagi intelektualiści z "Polonii nad Wisłą".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji