Artykuły

Odys odchodzi

Łódź Charona pływała w tym teatrze od dawna. Śmierć czyhała nie tylko w Wenecji, którą przywoływały pasiaste pale do cumowania gondoli, zwieńczone tłumikami trąbek. Czasem pojawiała się zupełnie bezceremonialnie, jak wtedy, gdy umarł Iwan Iljicz - o twórczości Jerzego Grzegorzewskiego pisze Piotr Gruszczyński w Tygodniku Powszechnym.

Trumny fortepianów i sarkofagi magla często stanowiły część dekoracji. Na scenie, nie tylko w starych dekoracjach, umierali artyści, rozsnuwając powidoki tego, co uwięzione w ich głowach, niewypowiedzianej poezji uciekającej przed porządkiem codziennych znaczeń. Nawet jeśli śmialiśmy się do łez, śmierć zawsze przychodziła po swoje. Taki był jeden z odcieni teatru Jerzego Grzegorzewskiego [na zdjęciu], zamkniętego przez śmierć artysty 9 kwietnia.

Teatr w Polsce to tylko kilka osób. Tych, które naprawdę teatr czynią, a nie w teatrze pracują. Grzegorzewski był jedną z nich. Od zawsze osobny, kształtujący własny, niepowtarzalny język, poszukujący nowych przestrzeni (sam projektował rozwiązania scenograficzne), chroniący artystyczną niezależność, nie szukający uczniów, kontynuatorów, spadkobierców.

Był przekonany, że artysta musi być sam i nawet jeśli tworzy pozory poetycko ograniczonej odpowiedzialności, powinien stale brać odpowiedzialność za sprawy społeczne, które często, o czym nie pamiętamy, są sprawami ducha, nie ciała. Ci najważniejsi dla teatru w Polsce stale nakłuwają coraz bardziej zrogowaciałą skórę polskiej inteligencji. Grzegorzewski badał jej kondycję dotkliwie i systematycznie, brzydząc się prostackimi publicystycznymi rozstrzygnięciami. Swoje diagnozy zapisywał językiem poetyckim. Głupi mówili: to jest niedobre, bo ja tego nie rozumiem. A kim są, by odważyć się miarą własnych ograniczeń rozstrzygać o wartości rzeczy?

"Dziady" Grzegorzewski wystawił dwukrotnie. Pierwsze w Teatrze Studio, którego dyrekcję objął w 1982 roku, drugie w Starym Teatrze. Pierwsze były "Dziadami" stanu wojennego, drugie stworzonym w połowie lat 90. traktatem o roli inteligencji w nowej Polsce. To one otworzyły Teatr Narodowy odbudowany po pożarze i zapoczątkowały dyrekcję Grzegorzewskiego na tej scenie. Diagnoza Grzegorzewskiego była pesymistyczna. Jerzy Radziwiłowicz grający Konrada wygłaszał Wielką Improwizację pod prąd bohaterskiego, buntowniczego modelu mówienia tego tekstu. Pogrążony w odrętwieniu, z wielkim trudem wydobywał zgasłe słowa.

Grzegorzewski sprawę publiczną traktował jako sprawę narodowego ducha i w kolejnych przedstawieniach, wśród których najwięcej było dzieł Wyspiańskiego, analizował kondycję Polaków z perspektywy własnej, artysty-outsidera, szczególnie uwrażliwionego na duchową zapaść i degenerację. Bronią inscenizatora była melancholia, ale to broń obosieczna, która nie pozwala artyście na bezkarność. Melancholia stopniowo wpędzała twórcę w chorobę na rozpacz. Ratunkiem ostatnim było błyskotliwe poczucie humoru, ale beztroski śmiech, który czasami pojawiał się w przedstawieniach, zwłaszcza tych naznaczonych boską głupotą ukochanej przez Grzegorzewskiego operetki, zniknął bez śladu. Pojawił się za to ton szalenie osobisty, wplątany w zmagania ze śmiercią.

Reżyser mówił o kolejnych przedstawieniach, że to jego pożegnanie z teatrem. W rezultacie pożegnanie nastąpiło w momencie niezaplanowanym. On-Odys w przedstawieniu "On. Drugi Powrót Odysa" to kolejny zapis losu artysty, tyle że najbardziej osobisty. Spektakl oparty na tekście córki reżysera pozwalał właściwie na utożsamienie podmiotu dramatu z samym twórcą. "Być może dzisiaj nadszedł właśnie dzień, w którym wyeliminowałem wszystkie - poza piciem i wyobraźnią - elementy życia". To było jeszcze tak niedawno. Wtedy nie było jeszcze wiadomo, że to jest spektakl ostatni.

Wizyta w teatrze Grzegorzewskiego, który oglądałem przez ostatnie dwadzieścia lat, była zawsze przeżyciem elektryzującym. Oczekiwanym, niewiadomym, nieprzewidywalnym. Wiadomo było tylko jedno, że kontakt z jego dziełem będzie poetycką przygodą intelektualną.

Grzegorzewski nie narzucał widzom żadnej interpretacji. Co więcej: z diabelskim uśmiechem zakopywał jak najgłębiej klucze do swoich przedstawień, zacierał ślady i mylił ścieżki. Pozostawiał swoje dzieła otwartymi, budzącymi mnóstwo skojarzeń. I tylko tryb skojarzeniowy zawierzony inteligencji widza, jego chęci współpracy i współtworzenia, był dla Grzegorzewskiego interesujący. Często mówiło się, że jego spektakle są jak partytury muzyczne, w których łowca prostych znaczeń, poszukujący łatwych odniesień do rzeczywistości, nie znajdzie nic dla siebie. Sensy w tym świecie wyłaniały się w trybie poetyckim, pięknie, niejednoznacznie i nienachalnie.

***

Jerzy Grzegorzewski był pełnym wdzięku i skrzącego się humoru dżentelmenem. Pewnie więcej mogą o tym powiedzieć ci, którzy znali go osobiście. Zdarzyło mi się przeżyć z nim jedną z dziwniejszych przygód. Kilka lat temu bardzo chciałem przeprowadzić wywiad z Grzegorzewskim dla "TP". Miał być obszerny i znaczący, poszukujący sposobów dotarcia do dzieła artysty. Grzegorzewski zdawał się tym pomysłem zachwycony. Zacząłem dzwonić, właściwie co tydzień, pytając, kiedy znajdzie czas na rozmowę. Zawsze dowcipnie i grzecznie odwlekał termin spotkania.

Po kilku miesiącach wysłałem listę pytań mailem. Pomogło. Zostałem zaproszony do dyrektorskiego gabinetu w Narodowym. Kiedy wyjąłem magnetofon, usłyszałem, że przecież obaj jesteśmy dżentelmenami i nie będziemy tak od razu niczego nagrywać. Najpierw spokojnie porozmawiamy. Pracował wtedy nad "Halką Spinozą". Pokazywał projekty scenografii, opowiadał o tym, jak w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych miał na zaliczenie wykonać latawiec i zamiast niego zabrał ze sobą fotel na biegunach, który w ogóle nie zdziwił profesora. Zaliczenie było blisko, jedynym warunkiem, jaki musiał zostać spełniony, było to, że fotel poleci. Dostałem widok tatrzański zrobiony z kawałka wykresu EKG Grzegorzewskiego i miałem dzwonić w sprawie następnej rozmowy, tym razem już na pewno wywiadu.

Czy muszę dodawać, że do wywiadu nigdy nie doszło? Po dwóch latach dzwonienia zamówiłem tort z lukrową dwójką i posłałem artyście do teatru, by uczcić dziwny jubileusz. Podobno aktorzy poczęstowani tortem po próbie dopytywali się, co oznacza dwójka na torcie, a Grzegorzewski odpowiadał, że nie ma pojęcia. Wieczorem zadzwonił, szarmancko podziękował za dowód pamięci i dodał, że niestety teraz nie ma czasu na wywiad, bo zaległości ma tak potężne, że ludzie zaczynają obrzucać go tortami. Spotkany przypadkowo w Lublinie, kilka miesięcy później zaproponował, że to on zrobi wywiad ze mną. W tej sytuacji już nie mogłem dzwonić i nagabywać Jerzego Grzegorzewskiego o wywiad, który nigdy się nie zdarzył. Pozostał przygodą w sferze potencji, niedopowiedzianą i wolną jak jego przedstawienia.

***

To była wyspa w archipelagu polskiego teatru zupełnie odrębna, oblana wielkim morzem, które dzieliło ją od innych lądów. Panował na niej Król-Duch, poeta, niebywale arystokratyczny, oderwany od szybkiego rytmu zdarzeń, wsłuchany w rytm rzeczy istotnych i własne wizje, tworzący stale nowy świat z przedmiotów przeniesionych, wyjętych z ich codziennego kontekstu, czasem bardzo wzniosłego, które w teatrze jego wyobraźni nabierały nowej mocy, zaskakiwały poetycką siłą rażenia.

Wyspy już nie ma. Odys powrócił na Itakę jedyną możliwą drogą, przez śmierć. Bardzo ubyło teatru w Polsce.

***

Jerzy Grzegorzewski. Ur. 29 VI 1939 w Łodzi, ukończył malarstwo w łódzkiej PWSSP i reżyserię w warszawskiej PWST. Współpracował z teatrami: łódzkim im. Jaracza ("Szewcy" Witkacego, "Biała diablica" Webstera, 1967; "Balkon" Geneta, 1972), poznańskim Polskim ("Jacuś" Lubowskiego, 1971), warszawskim Ateneum ("Ameryka" wg Kafki, 1973; "Bloomusalem" wg Joyce'a, 1974), krakowskim Starym ("Wesele" Wyspiańskiego, 1977; "Dziesięć portretów z czajką w tle" wg Czechowa, 1979; "Śmierć Iwana Iljicza" wg Tołstoja, 1991; "Tak zwana ludzkość w obłędzie" wg Witkacego, 1992; "Dziady - Dwanaście improwizacji" Mickiewicza, 1995).

W latach 1978-82 był kierownikiem artystycznym Teatru Polskiego we Wrocławiu, gdzie wystawił m.in. "Ślub" Gombrowicza (1976), "Śmierć w starych dekoracjach" Różewicza (1978), "Nie-Boską Komedię" Krasińskiego (1979), "Sen nocy letniej" Szekspira (1980), "Król umiera, czyli Ceremonie" Ionesco (1996). W 1982 r. został dyrektorem artystycznym Centrum Sztuki Studio im. Witkiewicza w Warszawie. Zrealizował tam "Parawany" Geneta (1982), "Pułapkę" Różewicza (1984), "Powolne ciemnienie malowideł" wg Lowry'ego (1985), "Operę za trzy grosze" Brechta (1986), "Usta milczą, dusza śpiewa" wg operetek Kálmana i Lehára (1988), własny scenariusz "Miasto liczy psie nosy" (1991), "Wujaszka Wanię" Czechowa (1993), "Cztery komedie równoległe" wg "Idioty" Dostojewskiego i "Sonaty widm" Strindberga (1994), "La Bohčme" - spektakl oparty na "Weselu" i "Wyzwoleniu" Wyspiańskiego (1995), "Francis Bacon czyli Diego Velázquez na fotelu dentystycznym" wg Różewicza (1996).

W 1997 r. został dyrektorem artystycznym Teatru Narodowego; zrezygnował z tej funkcji w roku 2003. Na scenie Narodowego wystawił: "Noc listopadową" Wyspiańskiego (1997), "Ślub" Gombrowicza (1998), "Halkę Spinozę" (1998), "Sędziów" Wyspiańskiego (1999), "Nowe Bloomusalem" wg Joyce'a (1999), "Wesele" (2000), "Operetkę" Gombrowicza (2000), "Sen nocy letniej" (2001), "Nie-Boską Komedię" (2002), "Morze i zwierciadło" Audena (2002), "Hamleta Stanisława Wyspiańskiego" (2003), "Duszyczkę" wg Różewicza (2004) oraz ostatni spektakl "On. Drugi Powrót Odysa" (2005).

Zmarł 9 IV 2005 r. w Warszawie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji