Na dnie po angielsku
Przed kilkoma miesiącami oglądaliśmy w Teatrze Współczesnym sztukę amerykańskiego pisarza Thorntona Wildera pt. "Nasze miasto". Prościutko opowiedziana historia życia i przemijania dwóch rodzin w małym amerykańskim miasteczku zawierała wiele melancholii i sentymentalizmu i wzruszała widzów swym zadumanym, refleksyjnym smętkiem, ale zarazem nie była pozbawiona swoistego uśmiechu ludzi, znajdujących swe małe szczęście wśród trosk i zmartwień dnia powszedniego.
Sztuka Osborne'a "The Entertainer" (której tytuł dałoby się chyba najściślej po polsku oddać brzmiącym trochę staroświecko słowem "Antreprener") napisana w blisko 20 lat po ,,Naszym mieście" i to w Anglii, a nie w Ameryce, jest jakby dalszym ciągiem utworu Wildera. Spotykamy tu znowu przeciętną rodzinę anglosaską, jej troski, jej kłopoty i zmartwienia. Zbieżności tym bardziej rzucające się w oczy, że podobne role grają prawie ci sami aktorzy. Tylko, że cała akcja rozgrywa się w dwadzieścia lat później i jest znacznie tragiczniejsza, smutniejsza, bardziej gorzka i pesymistyczna. Czy to tylko przypadek, czy to tylko sprawa upodobań najwybitniejszego z młodych dramaturgów angielskich, za jakiego John Osborne powszechnie dziś uchodzi? Wydaje się, że nie. Osborne należy do grupy młodych pisarzy angielskich, zwanych "zagniewanymi młodymi ludźmi" (angry young men), co można by na język polski przetłumaczyć słowem "wściekli". Podnieśli oni swój "głos sprawiedliwych" przeciw degrengoladzie współczesnej Anglii, przeciw wojnie w Suezie, przeciw krzywdzie i złu społecznemu, mówiąc otwarcie i niesłychanie ostro o sprawach tak drogich wielbicielom "starej, poczciwej Anglii" (old merry England) wyszydzając bez litości wszystko, co było im najświętsze z wyleniałym lwem brytyjskim włącznie.
Wszystko jest w tej sztuce beznadziejne. Ludzie są podli, życie bez żadnych perspektyw, nudne i nędzne, dochodzą do czegoś tylko świnie i karierowicze. Obraz czarny, że tylko się powiesić, lub pić bez miary i końca, co też robią wszyscy bohaterowie sztuki, przedstawiciele czcigodnej choć zubożałej aktorskiej rodziny Rice'ów, którzy kończyli studia w najlepszych szkołach Anglii. I choć akcja rozgrywa się w prywatnym mieszkaniu, klimat sztuki przypomina dno nocnego azylu, a jej ludzie coraz mniej mają wspólnego z mieszczaństwem, z którego się wywodzą, a coraz więcej z dekadentami, wykolejeńcami lumpenproletariatu.
Koniec klasy, koniec świata bogatych i szczęśliwych mieszczan, koniec kraju zdobywców mórz, koniec "starej, poczciwej Anglii". To wszystko można wyczytać ze sztuki Osborne'a. Nic też dziwnego, że po to, aby osiągnąć taką siłę demaskatorstwa i oskarżenia sięgnął autor do literatury kraju, który już przed przeszło półwieczem wytoczył piórami swych najlepszych pisarzy podobny akt oskarżania rodzimej burżuazji, rosyjskim panom. życia".
W sztuce Osborne'a mówi się o dnie i klimat jej przypomina może najbardziej "Na dnie" Gorkiego, jego "Mieszczan", czy "Dzieci słońca". Ale jest w niej także wiele z zadumy i podtekstów dzieł Czechowa, tak bardzo dziś popularnych w Anglii i jest coś z gorzkiej ironii wczesnych i "nieprzyjemnych" sztuk Shawa, a młoda Jane uczestnicząca w antywojennej manifestacji na Trafalgar-Square jest w prostej linii spadkobierczynią fabianistki Vivii z "Profesji pand Warren". Są tu nawet songi i ballady, jak z Brechta, a więc mieszanina stylów nie była jaka. Ale wszystko to razem robi duże wrażenie, zespolone i scementowane talentem i odwagą ideową młodego pisarza. Brak mu tylko jednego: cienia nadziei. I dlatego to wszystko, co u dawnych Rosjan, u Shawa czy nawet u francuskich egzystencjalistów (z którymi Osborne'a i jego kommilitonów także niejedno łączy) zawierało zawsze trochę wiary w człowieka, tutaj jest tak ponure i beznadziejne. W dodatku jest Osborne bardzo angielski, a więc nawet w swym humorze pozbawiony wdzięku Sartre'a czy Camusa.
Co zrobić z taką sztuką, bardzo wartościową ideowo i artystycznie, ale tak trudną, zarówno dla publiczności, jak i dla aktorów? Czy grać Ją płasko i zewnętrznie, czy też sięgnąć do tradycji Stanisławskiego, pogłębiać, psychologizować, grać z "czwartą ścianą"? Z powinowactwa z Gorkim i Czechowem wynika, ze trzeba szukać "drugiego dna". Na scenie przecież nic się nie dzieje, nie ma żadnej akcji, wbrew utartym opiniom ci Anglicy gadają tak dużo jak Rosjanle, a piją jeszcze więcej. Cały tragizm utworu zawarty jest w dialogu i klimacie, jeśli więc tego w przedstawieniu zabraknie ze sztuki nic nie zostanie, poza marną jej parodią.
Pisałem już przed kilkoma miesiącami z okazji premiery pierwszej sztuki Osborne'a "Miłość i gniew" (Look back in anger) w "Ateneum", że tamto przedstawienie nie dawało żadnego wyobrażenia o twórczości tego wybitnego dramaturga. Przewidywałem też, te dopiero Axer pokaże nam prawdziwego Osborne'a. Wywołało to sprzeciwy niektórych ludzi teatru. Wydaje mi się, że przewidywałem trafnie. Erwin Axer zrozumiał, jak trzeba grać Osbornea, stworzył przedstawienie mądre i nastrojowe, ideowo celne i artystycznie ciekawe, którego się nie zapomina. Jest w nim pełna demaskatorska ostrość polityczna Osborne`a, jest klimat tej sztuki i jest umiar, bez którego byłaby ona nie do wytrzymania. Jestem przekonany, że spokojne i pozornie beznamiętne, pozornie obiektywistyczne przedstawienie powie naszym miłośnikom "zachodniego stylu życia" więcej, niż dzisiątki artykułów na temat rozkładu kapitalizmu. Bo akcja tej sztuki nie rozgrywa się kiedyś przed kiloma dziesięcioleciami, ale w roku 1956, a więc prawie dziś.
Trzeba przyznać, że w tak pełnym wykonaniu zamysłu reżyserskiego pomogli Axerowi świetni aktorzy, uczestniczący w tym przedstawieniu. A więc przede wszystkim KAZIMIERZ OPALIŃSKI, niezrównany w roli starego aktora Billy Rice'a. Od czasu niezapomnianego doktora Czebutykina z "Trzech sióstr" Czechowa nie pamiętam tego świetnego aktora w tak dobrej roli. Opaliński był jako Billy Rice ogromnie wzruszający, właśnie dzięki temu, że wszystko rozgrywał w swym wnętrzu, na podtekstach i małych gestach i ruchach, przy najoszczędniejszej mimice i ekspresji wewnętrznej. Dokonała była też w roli starzejącej się, tragicznie ograniczonej i głęboko mieszczańskiej pijaczki Phoebe Rice - IRENA HORECKA. Tak zagrać scenę pijaństwa, jak to zrobiła Horecka - to wielka sztuka. Być wulgarną bez wulgarności, być głupią bez głupoty, i być odrażającą, wzbudzając jednocześnie współczucie - to potrafi tylko niewiele w Polsce aktorek.
Z wielką radością witamy zawsze na scenie TADEUSZA ŁOMNICKIEGO, niestety zbyt rzadko czyniącego w teatrze użytek ze swego talentu. I tym razem nie zawiedliśmy się. Łomnicki był w niewielkiej roli wykolejonego "buntownika", tragicznego Franka Rice'a, znakomity. Zarówno po pijanemu jak i na trzeźwo grał przez cały czas tragedię wartościowego, inteligentnego chłopca, który odmówił służby w wojsku kolonialistów i "pacyfikatorów", przesiedział się za to przez pół roku w więzieniu, a teraz złamany przez nieubłaganą machinę przemocy wozi węgiel w jakimś szpitalu. Piękną balladę o swym bracie, który zginął w czasie walk w Egipcie - zaśpiewał Łomnicki wręcz wstrząsająco.
Jedyną osobą normalną, która usiłuje wyrwać się z rodziny wykolejeńców jest córka Rice'ów Jane. To ona przyszła tu ze sztuk Shawa. Spokojna i opanowana, uczciwa i odważna, zrywa ze swym narzeczonym, którego kocha, gdyż nie chce wychodzić za mąż za układnego i eleganckiego, bogatego karierowicza. Na odległość zwietrzyła w nim swym dobrym węchem - łajdaka, kanalię, która siedzi w nim niewątpliwie. To ona jest nadzieją tej lepszej Anglii. Czy i ją pochłonie "dno"? Osborne stawia tu znak zapytania I postać ta jest chyba jedyną nieco jaśniejszą plamą w tej czarnej sztuce. Młoda aktorka BARBARA WRZESIŃSKA zagrała rolę Jane bardzo przekonująco. Dostroiła się do poziomu swych głośnych i znakomitych kolegów, a to znaczy już wiele. Od czasu "Zaproszenia do zamku" zrobiła naprawdę duże postępy. Była jako Jane nowoczesną dziewczyną, ale bez ekstrawagancji, ładnie przekazała swe serdeczne uczucia dla dziadki w akcie pierwszym i oburzenie pomieszane ze współczuciem dla ojca w akcie drugim i trzecim.
A co z rolą tytułową sztuki? Postać wykolejonego aktora music hallu Archie Rice'a należy już dziś do wielkich ról repertuaru najwybitniejszych aktorów świata. Grał ją w Londynie sam Olivier, a w Hamburgu kreował ją jeden z największych aktorów niemieckich Gustaf Grundgens. To rola dla artystów największej miary. JÓZEF KONDRAT zagrał ją dobrze, miejscami nawet bardzo dobrze. Szczególnie monologi z aktu drugiego, cały akt trzeci, oraz ostatnia piosenka były w jego interpretacji głęboko wzruszające. A jednak chwilami brakło Kondratowi owego zniewalającego, szelmowskiego wdzięku i lekkości aktora music hallu, który jest w tej chaplinowskiej i tragicznej roli tak bardzo potrzebny. Nie umniejsza to jednak rzetelnego sukcesu, jaki odniósł w tej roli, trochę przerastającej jego możliwości, Józef Kondrat.
Czy przedstawienie "Music-hallu" pozbawione jest wad? Nie można by tego powiedzieć. Istotną jego wadą są pewne dłużyzny i zbyt wolne tempo spektaklu. Może należało poczynić pewne skróty w tekście, a może aktorzy zagrają sztukę szybciej, kiedy lepiej panować będą nad jej tekstem. W każdym razie w tej chwili wartościowy sens sztuki nie zawsze dociera w pełni do świadomości znużonej, szczególnie pod koniec spektaklu, publiczności. Tę wadę można chyba jednak w przyszłości usunąć.
Znamy dotąd dwie sztuki Osborne'a. W "Music-hallu" doszedł on do krańców i kresu goryczy i pesymizmu. Nie wydaje się, aby stamtąd prowadziły jeszcze dalsze drogi w tym samym kierunku. Egzystencjalizm, pesymizm i czarna literatura, tak modne w powojennym świecie w ciągu minionego dziesięciolecia, zaczynają dziś wyczerpywać swe możliwości, nużąc już zarówno twórców, jak i odbiorców. Jedni i drudzy pytają: i co dalej? Nie można przecież bez końca biadać. To staje się nudne. Czy Osborne znajdzie tę nową drogę, czy utrafi znowu w ton epoki, tak jak utrafił przed kilku laty, co przyniosło mu światowy rozgłos? Od tego zależy powodzenie jego następnych sztuk. Czekamy na nie z zaciekawieniem i niecierpliwością, gdyż w dość chudej dramaturgii współczesnej. Jest to na pewno jedna z najciekawszych i najbliższych nam indywidualności ideowych i artystycznych, z którą wiążą się wielkie nadzieje nie tylko angielskiej, lecz i światowej literatury.