Artykuły

Obłęd po polsku

Recenzent nie powinien, z zasady, zdradzać niczego poza gustem, wiedzą i dobrą wolą. Recenzenci zwykle zaś zdradzają dysgust, niewiedzę i złą wolę (tak sądzą ludzie teatru) wsparte na koturnie besserwiserstwa. Nawet jeżeli czegoś nie wiedzą, tak mataczą, żeby się można było domyślać, iż ich wtajemniczenie jest - ho, ho! - nieporównane. Otóż chcę się zdradzić z czegoś przeciwnego; "Obłędu" Krzysztonia, kiedy stawał się z dnia na dzień szlagierem wydawniczym i towarzyską sensacją, a więc lekturą "obowiązkową", nie przeczytałem. Z dwu powodów: po pierwsze przyjaźniłem się z Krzysztoniem bardzo wiele lat, miałem mnóstwo uroczych, niezapomnianych, przeżytych wspólnie z nim, dni i wieczorów, w Polsce i w Anglii, jego los prywatny kilkakroć wciągał mnie jak wir, zdarzało mi się "ratować" go z morderczych objęć łże-przyjaciół, którzy go dusili, a on o tym nie wiedział, szukając: "prześladowników" nie tam, gdzie oni byli, czyli tuż u jego boku, ale wśród sił doskonale zewnętrznych i, na użytek filozofii jego życia, uogólnianych, zsymbolizowanych, parabolizowanych, demonizowanych, po wtóre to wielkie "halo", jakim otoczono "Obłęd" było fałszywe, hucpiarskie, "polityczne". Po prostu "środowisko" uznało książkę napisaną przez człowieka, o którym było wiadomo, że od lat mocuje się z nawracającą chorobą, za trampolinę do dywagacji "w ogóle" o przyczynach spychających zdrowego, inteligentnego, szlachetnego człowieka do Tworek. Oczywiście, nikt z ochotników-egzegetów i chwalców "dzieła" nie pomyślałby ani przez chwilę, że sam jest jednym ze sprawców tamtego nieszczęścia, a więc i - współautorem "Obłędu". Miałem, innymi słowy, abszmak do tej całej wrzawy wokół Krzysztonia. Patrzyłem na wielu jak na wirusy choroby, które trąbią boleśnie wieść, że chorobę spowodował Koń, w którego ciele się one mnożą. Koń - dlatego, że jest. Gdyby nie było Konia, nie byłoby jego choroby. O swojej roli sprawczej wirusy nawet nie wiedzą...

Krzysztoń był Polakiem. W jego przypadku słowo "Polak" oznaczało osobnika porażonego przez historię narodu w potrzasku bez wyjścia. Dziejące się dzieje zafundowały mu (rocznik 1930) od wczesnego dzieciństwa taką porcję "doznań", która w czasach spokojnych mogłaby obdarzyć pięć pokoleń, gdyby takie czasy w Polsce ktoś kiedyś znał. Losy Polaków czasu drugiej wojny światowej, jako szczególnie dramatyczne, udzielały się z jednakową szczodrością "dorosłym" i "dzieciom", zamieniając dzieci w dorosłych, a dorosłych w dzieci. Krzysztoń został dorosłym od dziecka. I tego było, dla tej niezwykle prawej natury, zbyt wiele, żeby się to mogło skończyć inaczej, niż się skończyło. Zostały po nim książki i smuga smutnego cienia, której nie wolno przekraczać z nakrytą głową.

To jest "podkład" do tego, co obejrzałem na scenie Teatru Polskiego. Wystawiano tam adaptację "Obłędu". Dokonał jej drugi człowiek i Polak o jeszcze bardziej dramatycznym życiorysie (rocznik 1928) - Janusz Krasiński, który z pierwszych swoich 28 lat życia 9 spędził w więzieniu PRL "oskarżony o działalność konspiracyjną", jak piszą w programie do "Obłędu". Obaj tedy pisarze poznali "zakłady zamknięte" tak dobrze, że lepiej nie można. Owocem ich pracy jest natomiast dzieło, które wzbudziło we mnie furię. Wyszedłem z Teatru Polskiego stłamszony i sponiewierany, z "polskością" jak szkło w bucie, jak kapsel od piwa w gardle (od kapsla zginął Tennessee Williams, który się nim jakoby udławił, otwierając zębami butelkę, ale jest podejrzenie, że mu ten kapsel ktoś w tchawicę wcisnął palcem!). O Boże, czyż w tym kraju człowiek nie może dostać obłędu dlatego, że mu co dzień szczają do windy, że Kazek jest łobuz a Berta zdzira, że nie można kupić legalnie kawałka drutu, że robią buty wyłącznie dla platfusów, że wyzdychały ryby w jeziorze, że chłop nie wie - siać czy nie siać, ale trzeba do tego koniecznie Dmowskiego i Piłsudskiego, księcia "Pepi", jenerała Sowińskiego, Kopernika i Norwida? Czy Krzysztof J., tak prawdziwie dochodzący do granicy "normalności" w przedziale wagonu wypełnionego indywiduami, które demonizuje, musi nieuchronnie wpaść w to towarzystwo rozpatrujące cytologię polskich nagniotków ze swadą kawiarnianych ględów - w domu dla obłąkanych?

Wasserman w "Locie nad kukułczym gniazdem" przedstawił wariatów tak ludzkich i zwyczajnych w społeczeństwie tak "normalnym", że się człowiek sam chciał zamienić w fotel, na którym siedział, oglądając katusze Romana Wilhelmiego, co się pragnął za wszelką cenę wyzwolić, uwolnić, wyjść do świata, ale mu nie pozwolono, zamordowano wspólnymi siłami pacjentów i personelu. Nośność tamtej, amerykańskiej, metafory była stokroć większa, niż tej na scenie Teatru Polskiego, gdzie żaden "prawdziwy" wariat ust nie otworzy, żeby nie zarezonować jak nie Dziadkiem to Księciem!

Naturalnie, trzeba to uznać za rozmowę z samym sobą Krzysztofa J., za teatr "duszy", za przejaw obsesji osobistej Polaka wieku XX, który tyle wie, tyle przeżył, tyle zrozumiał i nie widzi dla siebie i reszty pobratymców żadnego wyjścia, skazując się na wieczne rozbabrywanie wyczynów jak nie Dmowskiego to Łokietka, albo innego Korybuta Wiśniowieckiego. Można, rzecz jasna, dostać obłędu, kiedy się to w sobie nosi jak płód, ale to jest choroba zbyt publiczna, żeby mogła się stać chorobą prywatną. Krasiński podjął się zadania karkołomnego, więc złamał kark. Nie sobie, nie Krzysztoniowi, nie Teatrowi. On złamał kark tematowi, zacierając granicę między obsesją polityczną części inteligencji polskiej a zwykłym ludzkim cierpieniem człowieka, który nie znalazł sposobu na swój czas i swoje w nim miejsce, także z przyczyn niekiedy bardzo "przyziemnych". Ktoś może się żachnąć, ale większe wrażenie robił na mnie "Plemnik" i "Markiz" ("Plemnik" pokazujący swój ruch "ku jaju" i "Markiz" wznoszący piramidę ze stołków, żeby na niej ugotować herbatę), niż "Jenerał" czy "Książę", i z większą siłą zaatakował mnie "Echo" chory na echolalię, niż "Dmowski". Tymczasem oglądałem znowu na polskiej scenie obowiązującą "narodową kadź" i dylemat "mącić w niej czy nie mącić" i przekonanie, że "będzie stała gorzka do wypicia i starczy dla wielu pokoleń" ("Obłęd", t. II, s. 127).

Kiedyś, przed laty, Grotowski rozegrał "Kordiana" w domu wariatów. Dowiedziono, że Mickiewiczowski Konrad-Gustaw jest epileptykiem, a to już dość, żeby popaść w obsesję. Jesteśmy, jako naród, nienormalni? Chorzy na Polskę? Na to pytanie daję sobie odpowiedź Gombrowicza: tak jest! Gombrowicz chciał się z tego uwolnić, zrzucić z siebie "płaszcz Konrada", stać się zwyczajnym obywatelem świata, który ma dosyć bodźców do myślenia o życiu człowieka w ogóle, żeby się jeszcze dać wiecznie szantażować błędami Kościuszki, o którym Norwid powiadał, że zmarnował talent rysownika -"po nic"!

Ponieważ jednak granica między światem "normalnym" a światem obłąkanych nie istnieje, jak nie można się zorientować po wyrwaniu którego włosa człowiek staje się łysy, stawiam autorowi adaptacji zarzut, że dał się pociągnąć w stronę obsesji ludzi ze świata (Polski) "normalnego", używając domu obłąkanych tylko jako wygodnego proscenium, na którym bezkarnie można sobie gawędzić pełnymi, dobrze skrojonymi, logicznymi zdaniami kieszonkowych polityków o sprawach rozpatrywanych na pierwszym roku wydziału historii. Większy dramat niesie w sobie człowiek, który zamordował własną matkę w dniu swoich urodzin i tego sobie nigdy nie wybaczy, niż dwaj cwaniaczkowie, którzy jakieś swoje szwindle ukrywają, udając egipskich kapłanów, bo dom wariatów to często azyl wybierany dobrowolnie przez ludzi mających alternatywę tylko w zwyczajnym kryminale.

Innymi słowy - dramat zaczęty brawurowo w akcie pierwszym tak się w trzecim "spolszczył", że pozostał po nim tylko przykry osad żalu, że nawet obłęd musimy przeżywać "po polsku". Po "polskiej szkole" filmowej i innych "polskich szkołach" mamy wreszcie i "obłęd po polsku". U Krzysztonia dzieje się "wszystko", Krzysztof J. zmaga się z chorobą, szpitalem, strachem przed "odmą", "punkcją", "sprężaniem mózgu", a nie tylko z Dmowskim i Dziadkiem. "Obłęd" to kakofonia nerwic, urazów, wrażliwości i zobojętnienia, cierpienia i euforii - Krasiński zaś wybrał zeń niemal tylko samo "jądro", czyli obsesję naczelną - Polskę. Dlatego to, co jest na scenie nie jest tym, co się dzieje w głowie Krzysztofa J., ale tym, co się dzieje w głowach licznych Polaków, skazujących się jak masochiści, na nieustające rozgrzebywanie całej historii i, jakże często, niezdolnych do porozumienia się między sobą w sprawach sobie najbliższych, tu i teraz. Porażenie historią bije rykoszetem we wrażliwość na teraźniejszość, albo ją elefantializuje - do granicy obłędu. Koło się zamyka. Ja chyba zwariuję!

PS. Po tym, co musiałem napisać, co przyjdzie Janowi Englertowi, który znakomicie rozegrał pierwszy akt "Obłędu", z tego, że mu wystawię kolejną laurkę, a do laurek przywykł? "Obłęd" Krasińskiego będzie miał powodzenie, ludzie będą wybuchać śmiechem także po słowach, które powinny ich przerażać. Być może to jest autoterapia, katharsis ludziom potrzebna; tak czy owak - nie jest to przedstawienie, które kogokolwiek pozostawi obojętnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji