Bóg much i śmierci
Czekaliśmy na te premierę długo a także - przynajmniej wszyscy czytelnicy tekstu "Much" - z dużym zainteresowaniem. To utwór w czytaniu świetny. A w teatrze? Cóż, znam tylko jedną wersję sceniczną, właśnie premierę w Teatrze Narodowym. Nie jest to, mówiąc o całości, spektakl udany. Nużące przedstawienie objawiło też dramatyczne mielizny pasjonujące w kameralnej lekturze sztuki. A przynajmniej wielkie trudności, na jakie natknie się każdy, kto zechce "Muchy" przemienić w logiczny konkret teatralny.
Gromodzierżca Zeus nazywa się u Sartre'a "Jupiterem, bogiem much i śmierci". Nomenklatura wymowna. Sprawa mitu greckiego, Orestesa i jego matkobójstwa, to dla Sartre'a pretekst, szkielet konstrukcyjny dla sumy autorskich przemyśleń. Przemyśleń dokonanych zresztą przez autora gdzie indziej. "Muchy" są nie tyle dramatem filozoficznymi ile popularyzacją udramatyzowaną fragmentu nauki Sartre'a o miejscu człowieka na świecie. Traktat to o osobowości ludzkiej i o przesłankach wolnego działania człowieka. Spróbujcie to nagromadzenie symbolów intelektualnych rozwiązać na zasadzie "naiwnie" emocjonalnego prowadzenia akcji: kazirodcza matka, mściciel syn, pokrzywdzona siostra, Erynie biegają i straszą zabójcę... Upał, smród i brzęczenie much nad trupim miastem - nastrój grozy skojarzony z jawną fikcyjnością i umownością, z pretekstowością całej tej historii wobec kilku długich i ważnych dialogów, luźno powiązanych z bezpośrednimi wątkami scenicznymi. Teatr Narodowy tak właśnie na zasadzie pełnego równouprawnienia podał wszystkie elementy utworu, "obsłużył" równie starannie smrodliwe Argos, psychikę zabójców, zastrachany ludek i wywody o stosunku człowieka do Boga i natury. Efekt inscenizacyjny przypomina tu jakiegoś romantycznego "irydiona", to jakieś symboliczne "wyzwolenia", to nastrojowe demonstracje stanów psychicznych zabobonnych Greczynów. Taka panoramiczna wersja "Much" jawnie też okazuje, że w całej sztuce są właściwie dwie role do zagrania, obie nota bene na całkiem różnych zasadach. Obie też zostały w Teatrze Narodowym zagrane pięknie.
Jean-Paul Sartre ma na polu samej tylko dramaturgii doświadczenia obfite i różnorodne, o ile idzie o stosowane konwencje. Toteż nie można terminem "teatr Sartre'a" określić, jakiegoś konkretnego typu formalnego twórczości scenicznej. "Ladacznica z zasadami" jest sztuką generalnie realistyczną, jej fabuła zaczerpnięta z wiedzy o życiu społecznym, tendencja ideowa organicznie wyrasta z bezpośredniej materii samego utworu. Podobnie w "Brudnych rękach", gdzie wielkie zagadnienie moralności politycznej wmontowane bez reszty w psychologię bohaterów i ich sytuacje dramatyczne, poddane surowym zasadom motywacji realistycznej. Ten sam zasadniczo schemat wtopienia warstwy ideowej i intelektualnej w realistyczne konkrety obowiązuje w "Niepogrzebanych". O utworach beletrystycznych Sartre'a jeden z krytyków napisał, że "w powieściach Sartre chce być tylko powieściopisarzem", Sądy filozoficzne wynikają z nich, nie są dodane, to nie są literackie preteksty. Podobnie można by powiedzieć o wymienionych trzech sztukach, Sartre jest w nich tylko dramatopisarzem, z założenia unika odautorskich wstawek - filozof życia mówi tam przez konkret teatralny sprawdzalny w naszej wiedzy o życiu. Inaczej trochę będzie z satyrycznym "Niekrasowem", zupełnie inaczej ze sztukami nierealistycznymi Sartre'a".
Cała konstrukcja "Drzwi zamkniętych" jest funkcją tezy myśliciela. By przedstawić i popularyzować swe sądy o stosunkach międzyludzkich pisarz uśmiercił bohaterów, zamknął ich w hotelowym pokoiku, pokoik nazwał piekłem. U Dantego piekło jest fantazją wizyjną rzeczy dla autora realnych, w "Drzwiach zamkniętych" jest literacką wydumką, trickiem. W "Drzwiach zamkniętych" nie martwią nas cierpienia psychiczne zamkniętej trójki, nie bardzo nas obchodzi czy Ines uwiedzie Estellę, czy Estella Garcina. To tylko sztafaż literacki dla serii mądrych zdań o psychologii społecznej człowieka.
Równie trudno "serio" traktować w "Muchach" perypetie Orestesa, zastanawiać się czy zabije, czy nie, jak będzie reagował psychicznie? No tak, to pretekst - ale ten pretekst ma aktor zagrać rękami, nogami i psychologicznie zrozumiałym wnętrzem. Ten sam psychologicznie usprawiedliwiony Orestes ma rozmawiać z Jupiterem, który nie tylko jest "bogiem much i śmierci", ale teatralną personifikacją natury, praw rządzących itp. W pretekstowej akcji "Much" dźga się Egistosa wedle wszelkich reguł scenicznej "prawdy" - ten sam zaś Egistos porywającym intelektualnie dialogu z Jowiszem jest przecież nie królikiem śmierdzącego Argos, lecz stroną w rozbitym na dwa głosy rozmyślaniu współczesnego filozofa. "Muchy" - utwór symboliczny i tak samo metaforyczny, jak "Drzwi zamknięte" - nie mają klarownej, jednoznacznej konwencji tych ostatnich. Sartre stosuje tu jakby kilka zasad teatralnej prawdy (czy teatralnej fikcji). W każdym razie premiera w Teatrze Narodowym przekonała, że do takich niekonsekwencji można się w "Muchach" doczytać - że można te różne prawdy na raz pokazać - i że taka kombinacja nie jest szczęśliwa.
W "Muchach" można odróżnić kilka warstw problemowych. Najpierw staje przed nami sprawa aktywności człowieka, jego stosunek do otaczających go wydarzeń. To sprawa decyzji Orestesa, czy wybierze za radami Pedagoga życie spokojne, konformistyczne, czy też uderzy na królobójców i na żałobny idiotyzm pokutującego za cudze winy Argos. Tu już się kryje sporo problemów charakterystycznych dla Sartre`a - konieczność a wolność wyboru, fikcyjność uspokajających człowieka mitów (mit pokuty i grzechu), związek człowieka ze środowiskiem. To jeszcze nie burzy sprawdzalności i logiki psychologicznej. Tadeusz Łomnicki może być wracającym do domu młodzieńcem, Konstanty Pągowski poczciwym Pedagogiem. Szczególna sytuacja wracającego tłumaczy skalę jego niepokojów i nurtujących go myśli. Nawet na scenografię ulicy przedpałacowej możemy się zgodzić. Acz zbyt zwalista, tu posąg Jowisza powinien raczej dominować, nie mykeńskie kolosy architektoniczne. Posąg jest utrzymany w stylu świetnego prymitywu, symboliczny i nawiązujący do "greckiego" pretekstu fabularnego, ale w proporcji do murów mały.
Dalej roli Orestesa w konwencji sprawdzalności, motywacji psychologicznej, zagrać nie można. Aktor stanął między emocjonalnym stosunkiem do mordu matki a abstrakcyjną dyskusją z Jowiszem o generalia ludzkiej wolności. Między konkretną sytuacją - morderca matki prześladowany przez Erynie, oblężony przez lud w świątyni - a symbolem. Ma walczyć o duszę siostry, ucierać się z piekielnymi jędzami, wedle współczesnych kryteriów cierpieć moralnie i filozofować... potem umknąć przed kamieniami zbuntowanych poddanych, co ma być jednocześnie symbolem wolności i wzięcia winy na siebie. Autor za dużo tu splątał, a reżyser na nic się nie zdecydował. Gdyby przynajmniej Erynie nie tuptały tak zabawnie po całej scenie, gdyby posąg Apollina nie był tak monumentalnie eklektyczny stylowo, a Jowisz nie pokazywał Orestesowi filmowej panoramy wszechświata! Że twórcy warszawskiego przedstawienia poszli w wypadku owej gwiezdnej demonstracji za didaskaliami autora, to dowodzi, w jaki chaos i rozpacz popadli w pracy nad tą sceną.
Następny punkt myślowego procesu autora, to zależność człowieka od bóstwa, Sartre nawraca tu do starej tezy Feuerbacha o niewoli człowieka wobec fikcji przez siebie samego stworzonej. Starzy materialiści uważali oswobodzenie człowieka od mitów będzie czymś na kształt radosnego święta wyzwolonej ludzkości. U Sartre`a trochę to inaczej wygląda - bóstwo jest fikcją, ale świat bez bóstwa będzie bezsensowny, prawda jest okrutnie pusta. Czy nie lepiej zostawić ludzi w niewoli pojęć naiwnych, fałszywych, ale jakoś przecież organizujących ład na planecie? Autor jest jednak za surową prawdą. Niech cierpią, ale niech będą świadomi, wolni od ciężaru złudzeń. Kulminacja tej wersji problemu alienacji religijnej następuje w scenie rozmowy Jupitera, z Egistosem. Egistowi (gra go Tadeusz Białoszczyński) też trudno o konsekwencję linii. Tyle, że jego funkcja i rola mniejsza od Orestesa, sprzeczności mniej się rzucają w oczy. Wybitny artysta wybrał drogę realizmu psychologicznego, szekspiryzował, był zmęczonym i mądrym królem. Jego okrucieństwo wobec Elektry jest racją stanu, rozmowa z Jowiszem rozbitym na dwa głosy monologiem wewnętrznym. Ewa Bonacka przedstawiła w podobnej konwencji Klitemnestrę, władczynię z królewskiej kroniki historycznej.
Ostatnim kręgiem rozmyślań Sartre'a, dominującym w scenicznie nieszczęśliwym rozwiązaniu dramatu, to stosunek człowieka do natury. Filozofia wolności jednostki wobec praw narzuconych przez materię i jej wszystkie konsekwencje obiektywne. Zbrodnia matkobójstwa nie jest ani sprawą centralną, ani ważną - to fabularny tylko przykład. Człowiek chce odpowiadać za swe czyny, nie chce podlegać fatalnościom, chce być wolny. Oczywiście, wolność w tym metafizycznym rozumieniu jest triumfem i klęską jednocześnie. Dojść do niej można przez łamanie praw narzuconych przez rzeczywistość, przez samounicestwienie. Problemat autentycznie tragiczny. Dla myśliciela, w jakiś sposób dla każdego z nas, gdy odrzucimy kategorie łaski boskiej i dialektyki materialistycznej. Sartre pisał "Muchy" w czasie okupacji hitlerowskiej, być może, że obok teorii ogólnej człowieka i konkretne problemy polityczne go nurtowały.
W każdym razie ów tragizm buntu filozoficznego, a może i politycznego wobec "ładu istniejącego" nie przeszedł w kategorie tragizmu scenicznego, dramatycznego. Dlatego nie można konsekwentnie przedstawić postaci Orestesa. A kłopotów takich nie ma z Jowiszem. Bo to ani postać tragiczna, ani człowiek o określonych prawidłowościach psychologicznych. To figura sceniczna, znak teatralny. Algebraiczny wzór na tradycyjnego Zeusa, boga w ogóle, to symbol filozoficzny. Bez wspólnego mianownika przeżyć ludzkich konkretów ludzkich - dlatego w tej mnogości nie ma chaosu i niekonsekwencji. Jacek Woszczerowicz opatrzył symbolicznego boga much, śmierci i wszelkich straszliwości obiektywnych wspaniałym aktorskim życiem. To tylko postać dramatu, ale jaka! W nagłych przejściach głosu od patosu do drwiny objawione tu bogactwo aktorskie ogromne, więcej: treść intelektualna tekstu w tej roli dochodzi czysto, ma pełną wagę. Właśnie dlatego, że o sposobie wypowiedzenia zdania decyduje jego każdorazowy sens, a nie jakaś "realistyczna" konsekwencja rozwoju boskiej postaci. Postać jest gotowa i ta sama w geście ulicznego magika i groźnego władcy niebios - ta sama, gdy Jowisz skłopotanym bankrutem mitologicznego sklepiku i okrutnym panem ludzkich losów. To nie tylko świetna kreacja aktorska, to też chyba wskazówka jak trzeba całą sztukę do sceny przypasować. Mniej inscenizacji wystawnej, więcej uwagi na sens intelektualny (murami świątyń i zamków przytłoczony) - mniej beznadziejnych prób rozwiązania wedle psychologicznej konsekwencji.
Każmy bohaterom mówić słowa najważniejsze (tekst domaga się cięć!) - nie zmuszajmy ich, by udawali starych Greków, bohaterów romantycznych, złe duchy ze złej opery, by przeżywali jednocześnie wedle Ajschylosa, Wiktora Hugo i Wyspiańskiego. Niech będą teatralnymi bohaterami intelektualnej sztuki Sartre'a, pisanej w epoce "końca ideologii" i faszystowskiej okupacji.
Przypomnijmy scenę oczekiwania na umarłych. Przecież ona wedle warszawskiej premiery "Much" jest prawdziwą sceną oczekiwania na duchy. Prawdziwą w tym sensie, że aktorzy próbują się tak właśnie zachować, jak ludzie czekający na nieszczęście i grozę. Scena rodzajowa z dziurą, przez którą będą wentylować biedni zmarli. Scenografia tu niby uproszczona, a przecież i świątynki na horyzoncie i nagrobkowe kamienie... gdy przybywa król, to trzeba mu wedle szekspirowskiego ceremoniału dodać żołnierską świtę. Tłumek zachowuje się trochę wedle zasad scen tzw. monumentalnych, trochę wedle przepisów psyche i sugestii zbiorowej. A gdyby kazać im klęczeć w szeregu i deklamować na głosy i zbiorowo, gdyby nie otwierać zapadni? A dać duży, wyższy od zrobionego podest, kazać tańczyć Elektrze nie na tle świty króla, ale na wielkim, abstrakcyjnym horyzoncie? Jakby zagrał wówczas jej piękny kostium! - taniec byłby dominującym nad tą sceną akcentem ideowym i emocjonalnym, nie zaś epizodem sceny rodzajowej o makabryzmie sztucznym. Ale taka deklamacja chóru żałobnych obywateli wprost w widownię byłaby teatrem rapsodycznym, odpowiecie. Jeżeli nawet - czy to byłoby gorsze od rozwiązania, które widzieliśmy?
Jest jeszcze druga rola - prawie równie zdecydowanie nakreślona przez autora, jak rola Jupitera. Ale na całkiem innej zasadzie - Elektra. Myślę że talent Z. Mrozowskiej zyskał tu możliwość objawienia stosunkowo pełnego, gdyż to jedyna większa rola o charakterologicznej i psychologicznej konsekwencji. Załamanie Elektry po zabójstwie matki jest wyzyskane dla wywodów ogólnych o zależności i niewoli człowieka, ale ona jest tylko obiektem doświadczenia, nie zmienia się raptem w rezonera abstrakcyjnego. Tak będzie z całym rozwojem tej postaci. Można go wedle dobrych prawideł teatralnej psychologii uzasadnić, stworzyć figurę na tyle ludzką i pełną, na ile ludzkie bywały heroiny chociażby Schillera. Nie wiem i nie umiem sobie dobrze wyobrazić, jak powinna wyglądać Elektra w wersji "Much" bardziej rygorystycznej, nastawionej na intelektualne akcenty sztuki. W tej wersji, wydobywającej ze sztuki wszystko, co się tylko da wydobyć, Elektra zagrała na tonie mocnego, przekonywającego dramatyzmu. Szczególnie w drugim i trzecim akcie. Paradoksalne, że doskonale zagrana np. scena w świątyni Apollina, scena wielkiej klęski Elektry, podkreśla tym mocniej - przez siłę i prawdę wyrazu - eklektyzm autorski i eklektyzm inscenizacyjny. Bo ta dramatyczna prawda kłóci się z zabawnymi Eryniami, z teoretycznym sporem między Orestem i Jowiszem.