Burżuazyjny domek z kart
Dużej miary, niezwykle wydarzenie w polskiej literaturze dramatycznej: w 12 lat po śmierci pisarza ostatni jego utwór - przypadkiem ocalony z wojennej zagłady - przemówił pełnym, donośnym głosem sztuki bojowej, walczącej, sztuki, która teatr polski wzbogaca o dzieło, wypełniające dotkliwą lukę w naszej dramaturgii. Dzieło, które reprezentuje postępowy, rewolucyjny nurt teatru z okresu Polski burżuazyjnej, w jego najbardziej zdecydowanym potępieniu szaleństw i nikczemności sanacji, hańby i bankructwa ustroju ówczesnej Polski. Znaczenie "Domku z kart" jest tym większe, że nasi dramatopisarze żyjący nie potrafili dotychczas, nie spróbowali dać wielkiego, syntetycznego obrazu czasu i rządów, które pewnego rozdygotanego września zawaliły się - bo się zawalić musiały - właśnie jak domek z kart.
Pośmiertne dzieło Zegadłowicza jest końcową stacją ideowo-politycznej ewolucji pisarza. Ten głos ma siłę, zdolną poruszyć najgłębsze struny myśli i uczuć także współczesnego widza. Poeta, dramatopisarz i eseista - z bardzo daleka szedł Emil Zegadłowicz ku rozumieniu epoki i sił ją kształtujących. Gdy w ruinach dawnego kościółka ariańskiego pod Wadowicami zakładał "zbór poetów beskidzkich Czartak" był głową nielicznej grupki poetów, w górskiej i góralskiej tematyce, oderwanej od klasowej rzeczywistości, szukających ucieczki od problematyki społecznej. Ale w ostatnich latach swego życia był Zegadłowicz pisarzem, który jasno widział przyczyny katastrofy wrześniowej i, co więcej, w najgłębszym mroku dostrzegał bramę ocalenia.
Zbliżenie się do zagadnień społecznych, wielki humanitaryzm i patriotyzm - oto co otwarło pisarzowi oczy na rzeczywistość, zaczęło go uczyć prawd o Polsce. I to go zarazem jęło szybko oddalać od środowiska klerykalno - nacjonalistycznego, z którym się pierwotnie związał, a zbliżać do frontu ludowego. W roku 1936 Zegadłowicz bierze udział w pamiętnym Zjeździe Pracowników Kultury we Lwowie i przemówienie swoje kończy okrzykiem: "do widzenia w czerwonej Warszawie!". Porzuca wówczas ostatecznie drogę, której etapy znaczyły naturalistyczne powieści "Zmory" i "Motory" i w powieści "Martwe morze" - ogłoszonej pierwotnie w jednolitofrontowym "Dzienniku Popularnym", z którym nawiązuje serdeczne kontakty - i stara się dać utwór realistyczny o wyraźnym profilu społecznym.
Wojna wrześniowa i okupacja faszystowska zastają Zegadłowicza na pozycjach sympatyka rewolucyjnego ruchu robotniczego. Udaje mu się uniknąć śmiertelnej kaźni hitlerowskich obozów - ale niedostatek i udręki życia pod okupacją faszystowską przyczyniają się w znacznej mierze do jego przedwczesnej śmierci: w lutym, 1941 roku umiera, pośród gorączkowej pracy twórczej, pośród prób dokonania rachunku sumienia własnego życia i życia otaczającego go świata.
"Domek z kart" wśród tych rozpoczętych i przerwanych utworów z ostatniego okresu życia pisarza budzi najwięcej podziwu: ostre widzenie społeczne i realistyczne uogólnienia, zawarte w tej sztuce, powstały i przecież w okresie najcięższym, i w okresie najpełniejszej przemocy okupanta - przed czerwcem 1941 roku. A jednak Zegadłowicz umiał się zdobyć na słuszną ocenę przyczyn i źródeł klęski - umiał również przewidzieć przyszłość, dojrzeć drogę wiodącą do ocalenia narodu, wyzwolenia ojczyzny. Jest to oczywiście przykład nie jakiegoś natchnionego jasnowidztwa lecz wynik długiej, niekiedy bolesnej drogi ideologicznego dojrzewania pisarza.
"Domek z kart" jest wielkim, mającym wymiary i ambicje artystycznej i ideowej syntezy, rozrachunkiem z Polską burżuazyjną i jej sanacyjnym reżimem, rozrachunkiem, przepojonym płomienną nienawiścią do sanacyjnych zdrajców i wrogów narodu, a jednocześnie głębokim patriotyzmem i ufnością w sprawę postępu i walkę o postęp. Widzimy zastosowanie w praktyce tak gorąco przez Piłsudskiego zalecanej, a tak gorliwie przez granatową policję realizowanej, metody "łamania kości" przeciwnikom polityki faszyzmu i zdrady narodowej, dowód tchórzliwej słabości, ukrytej pod pozorami brutalnej siły. Widzimy _ tępych wsteczników w klerykalnym czy też faszystowskim wydaniu, i widzimy ślepotę burżuazyjnej inteligencji, którą dopiero huk dział wyrwie z intelektualnych i życiowych pląsów. Widzimy jak szybko państwo stacza się ku całkowitej katastrofie i patrzymy na ostatnie chwile tego burżuazyjnego państwa, kiedy to przegniły i rozpadający się ustrój obnażony zostaje z całą jaskrawością. Przedstawiciel tego państwa i ustroju, głupkowaty ale i zbrodniczy premier, umyka zaleszczycką szosą. Państwo rzucone jest na łup wrogów - to koniec tylko systemu, który pan premier od płotów i "sławojek" godnie reprezentował.
Piłsudscy i Rydze przyszli i odeszli - naród pozostał. Sztuka, która w pierwszym akcie jest realistycznym, zręcznie atmosferę ostatnich lat międzywojennych odtwarzającym wycinkiem walki o polityczną prawdę, która w akcie drugim symbolicznym tańcem na wybuchłym już wulkanie świadomie nawiązuje do finału "Wesela", dając nań tragiczno-ironiczną odpowiedź - w akcie trzecim, jakby porwana wichrem historii, ukazuje drogę do przyszłej Polski Ludowej. Od czasu "Niemców" Kruczkowskiego nie widzieliśmy w literaturze polskiej dramatu równie nabrzmiałego problematyką.
Erwin Axer nadał sztuce Zegadłowicza kształt artystyczny i wyraz sceniczny, zasługujący na jak największe, najbardziej gorące pochwały. Z każdym aktem dramatu potęguje się wrażenie widza. Jeszcze z początku można mieć niejakie pretensje do technicznych szczegółów ujęcia pracy w redakcji, ale już w tym samym pierwszym akcie pełen surowej prawdy obraz najścia faszystowskich chuliganów na demokratyczną gazetę jest przykładem doskonalej, przemyślanej roboty reżyserskiej, która nie słabnie w odsłonach następnych.
Przekrój Polski przedwrześniowej, który daje Zegadłowicz, jest szeroki, mimo że ogranicza się do środowiska inteligencji i nie ukazuje przedstawicieli klasy robotniczej, działaczy rewolucyjnych, komunistów. Temu brakowi starał się Zegadłowicz do pewnego stopnia zaradzić, a to przez wprowadzenie ludzi bliskich celom i ideom rewolucyjnego ruchu robotniczego. Takimi są redaktorzy postępowego pisma, których grają Henryk Borowski, Szczepan Baczyński i Bogdan Niewinowski. Do takich ludzi należy Bruno Sztorc, centralna postać sztuki, wiążąca jej nieco luźną akcję, artysta malarz i przygodny literał, piszący śmiały artykuł o nieuchronnie zbliżającej się klęsce. Sztorc w pierwszym akcie ma w sobie jeszcze coś z młodopolskiego "artysty": ale od razu zarysowuje się jego droga bojownika o postęp i sprawiedliwość, skwitowana przez sanacyjny reżim aresztowaniem Sztorca i w ostatnim dniu pokoju i skierowaniem go do Berezy. Sztorc rozprawia się zrazu z sanacją ze stanowiska inteligenta, który długo podzielał liberalistyczne złudzenia. Toteż jego słowa o potrzebie objęcia rządów przez chłopów i robotników dopiero z biegiem wypadków nabierają pełnego wyrazu. Dobrze tę ewolucję uwydatnia Tadeusz Białoszczyński z początku słusznie odrobinę sztuczny i oderwany od życia, w drugim a zwłaszcza w ostatnim akcie pełen potężnej siły oskarżycielskiej. I wówczas, gdy we wspaniale i przez Zegadłowicza i Axera ustawionym i rozwiązanym zakończeniu sztuki pada z ust skutego Sztorca słowo: towarzyszu, skierowane do wkraczającego krasnoarmiejca - czujemy się porwani nie tylko świetnością ideowego i artystycznego skrótu, wyrażonego w lapidarnej sugestywnej mowie teatru, odczuwamy jednocześnie dreszcz wielkiej historycznj szansy: świadomość, że oto miejsce, na którym zawalił się nieszczęsny domek z kart, będzie odmiecione pod fundament domu z żelazobetonu, domu, którym wstrząsnąć nic nie zdoła.
Krótko o pozostałych postaciach. W akcji biorą udział trzej literaci, ucieleśnienie trzech kierunków burżuazyjnego myślenia: zakuty faszysta (gra go Karol Leszczyński) sceptycyzujący, jałowy liberał, zasłuchany pokornie w pouczenia augurów zza angielskiego kanału (Przemysław Zieliński) i wreszcie, wygodnicki dewot, spuszczający się ufnie na kardynalskie modły, jako na niezawodny sposób wybronienia Polski przed wrogiem (Michał Melina). Z nimi trzyma się pani Prezeska (Hanna Bielicka), odstraszający wzór burżuazyjnej wiedźmy, przy nich plączą się różne osoby, zebrane na dancingu w pensjonacie "Polonia" w nocy z 31 sierpnia na 1września 1939 roku, a wśród nich muza ministerstwa, panna Kiti, wybornie zagrana przez Danutę Szaflarską. Ta panna Kiti uwierzyła w geniusz Rydza i hasełka Mościckiego, i trzeba było dopiero bomb hitlerowskich, by zrozumiała jak haniebnie została oszukana. Ale wówczas odrzuca możliwość ucieczki za granicę - ta zmarnowana osóbka, która w lepszym ustroju może się stać i bardziej użytecznym i mądrzejszym członkiem społeczeństwa.
A ci, którzy oszukiwali? Andrzej Łapicki znakomicie odtwarza bufonadę i małe łotrostwa Starosty, skrzyżowane z samochodem, przygotowanym do wiania za rumuńską granice. Posterunek policji w Rozstaju to plastycznie ukazany obraz dołowych ogniw aparatu ucisku, zresztą już w momencie rozkładu (sylwetki posterunkowych rysują celnie Edward Kowalczyk i Lech Ordon, a ich komendanta Józef Wasilewski). A na czele pan premier, spec od malowania płotów i budowy wychodków, gigantyczny głupiec i złowrogi stupajka. Stanisław Jaśkiewicz rysuje tego premiera Felicjana bardzo śmiałymi, karykaturalnymi krechami, i takie ujęcie roli jest słuszne, postać premiera nabiera przez to właściwego, tym bardziej odrażającego wyrazu, symbolizującego reżim.
Ale ani większość uczestników zabawy w ,,Polonii" ani tym mniej pan premier i jego podwładni nie są tylko błaznami u władzy i żłobu. Nawet tępy premier ożywia dziką nienawiścią szklane oczy gdy pada słowo "komunizm". Zwalczanie ludzi walczących o Polskę rzeczywiście niepodległą, Polskę robotniczo-chłopską - oto najważniejsze zadanie sanacji. Toteż osobnikami na swój sposób najbardziej "serio" w tej zgrai są polski dwójkarz (wpisująca się w pamięć sylweta, i gra Janusza Jaronia) i szpieg hitlerowski (gra go Józef Kostecki), którzy już nawiązują nici porozumienia, jak je mają nawiązane ich mocodawcy. Trójkę chuliganów, demolujących bandycko redakcję dobrze grają aktorzy - szkoda że na afiszu anonimowi.
Widowisko w Teatrze Współczesnym sprawia niezwykle wrażenie. Jego siła mobilizująca, wychowawcza jest nieodparta, jego wymowa ideowo-artystyczna - ogromna. Jakiż żal przejmuje tym bardziej widzów, że Emil Zegadłowicz, nie doczekał dni wyzwolenia, nie doczekał nowej Polski, nie mógł wziąć udziału w budowie tej czerwonej Warszawy, w której tak gorąco, tak żarliwie pragnął się spotkać z ludźmi, mówiącymi do innych ludzi: towarzyszu...