Artykuły

Bez napinki

- Mój wizerunek kształtowały propozycje, które dostawałem. Aktor jest rzemieślnikiem i musi się sprawdzić w każdej roli. Studentom powtarzam, że zdali do szkoły zawodowej. Artystami, daj Boże, może czasami będą - mówi MARCIN PERCHUĆ, aktor Teatru Montownia w Warszawie.

Rozmowa z aktorem Marcinem Perchuciem.

Rafał Bryndal: Czy aktorstwo opiera się na kompleksach i próżności? Niektórzy tak mówią...

-(Śmiech) Nie, ja zostałem aktorem przypadkiem.

Miałeś być fizykiem?

- Tak... Gdybym nie dostał się do szkoły teatralnej za pierwszym razem, to bym już tam nie zdawał. Nikt, włącznie ze mną, specjalnie nie wierzył, że się dostanę. To było coś w rodzaju sprawdzenia siebie. Do tego stopnia, że u dziekana fizyki zastrzegłem sobie możliwość powrotu, jak mnie wyrzucą.

A kiedy poczułeś, że to jest to?

- Dopiero po szkole. Na studiach orłem nie byłem, więc zająłem się radiem. Na początku byłem u Manna i Materny w Kolorze, a potem u Reszczyńskiego w WaWie. Po rozmowach ze starszymi kolegami zrozumiałem, że trzeba znaleźć sposób na życie po szkole.

W zawodzie udaje się nielicznym.

- Jestem szczęściarzem. Aktorem zostałem jedynie dlatego, że Teatr Montownia zaprosił mnie do jednego spektaklu. Akurat byłem po olimpiadzie w Atlancie.

Startowałeś tam?

- Nadawałem relacje pozasportowe. Wtedy w Stanach dużo się działo - Gołota dostał komórką po głowie, na olimpiadzie podłożono bombę... Poczułem, że fajnie być dziennikarzem. Pokazywałem zdjęcia z tych wojaży mojemu koledze z Montowni, który na początku zaprosił mnie na próbę, a potem poprosili mnie o zastępstwo za Adama Woronowicza.

Czyli nie masz napinki.

- Napinka pojawia się wtedy, kiedy człowiekowi zaczyna zależeć. Gdy się znalazłem w Montowni i poczułem ten sukces, to mi zaczęło bardzo zależeć. I ciągle miałem dylemat: radio czy teatr? Ciągnąłem obie sprawy przez cztery lata. Wszystko dlatego, że Montownia to był teatr bez etatów, więc musiałem mieć inne źródło utrzymania. Ale dłużej nie dało się tak ciągnąć, więc zdecydowałem się na teatr. Radio pomógł mi rzucić Reszczyński, bo sformatował Wawę i już nie było można puszczać swojej muzy. Powstała playlista i poczułem, że to nie dla mnie.

Zostałeś więc aktorem całą gębą. Czujesz, że to twoja pasja?

- Czuję. To dzięki Montowni, bo robiliśmy rzeczy, które nas kręciły. A ostatnio znajduję przyjemność w uczeniu młodych ludzi w Akademii. Poza tym lubię w tym zawodzie to, że można przeżyć kilka "żyć". I jeszcze moment tworzenia, szukanie, pracowanie na próbach.

W filmie czy w serialu te poszukiwania też są tak inspirujące?

- To zupełnie inna sprawa. Tu są bardziej gwałtowne i impulsywne, bo nie ma czasu na próbowanie różnych opcji. Po przeczytaniu scenariusza trzeba mieć od razu wizję postaci. Teatr daje szansę bardziej analitycznego myślenia.

A twój pierwszy kontakt z telewizją? Nie mówię o odbiorniku...

- O, to nie był film ani serial, tylko program wakacyjny "Halo, Dwójka". Byłem tam prowadzącym. A pierw-sza duża rola przed kamerą, z kateringiem itp. to chyba "Ekipa".

Grałeś tam premiera. Myślisz, że każdy aktor może być politykiem? W końcu polityka polega teraz na aktorstwie.

Ale nie na szkolonym. Gdyby potrafili profesjonalnie ściemniać, to byłoby na co popatrzeć.

"Ekipę" reżyserowała Agnieszka Holland. Ludzie pewno pytali cię setki razy, czy to była prawdziwa szkoła aktorstwa?

- Na pewno szkoła zawodu, zwłaszcza, że Agnieszka Holland zaufała człowiekowi znikąd. Poszedłem na kasting bez wiary, startowało ze 400 osób, a ona mnie zauważyła.

Jak wspominasz pracę z nią?

- Wcześniej zagrałem w "Oficerach" i "Bulionerach" i postrzegałem telewizję z tej perspektywy. Jej filmowe podejście do serialu było niesamowite. Tu nie było tak, że przychodzi reżyser z nadania i musi się nagiąć, by zrobić film według cudzego scenariusza.

Premier był poważną rolą, nietypową dla ciebie. Czy uważasz się za aktora komediowego?

- W życiu. Mój wizerunek kształtowały propozycje, które dostawałem. Aktor jest rzemieślnikiem i musi się sprawdzić w każdej roli. Studentom powtarzam, że zdali do szkoły zawodowej. Artystami, daj Boże, może czasami będą.

A skąd biorą się różnice między angielskimi scenariuszami, np. "Usta, usta", a tym, co się pisze u nas?

- W Anglii scenariusz każdego odcinka przygotowuje grupa ludzi - ktoś jest specjalistą od dośmieszania, ktoś od wątków kryminalnych. W Polsce najczęściej jest tak, że pojawia się szybkie zamówienie i najlepiej, żeby jedna osoba machnęła to w miesiąc. Często to bardzo fajne projekty, ale zabija je pośpiech wynikający z braku pieniędzy.

Jesteś zwolennikiem jakiejś szkoły w aktorstwie?

- A czy coś takiego istnieje? Mówi się co prawda, że ten jest ze szkoły Zapasiewicza, a ten Holoubka, ale ja sądzę, że od każdego trzeba brać coś najlepszego, nawet od tego mistrza, który nam nie pasuje. Do tego powinno się dodawać osobowość i tak tworzyć nową jakość, a nie mówić, że jestem postrzegany jako drugi ktoś tam czy trzeci ktoś tam.

Co pozostaje w tobie po twoich postaciach?

- Pieniądze na koncie.

Nigdy nic nie powraca z roli?

- Traktuję aktorstwo jak rzemiosło, więc co ma powracać?

A masz jakieś swoje przesłanie?

- Aktor jest ostatnią osobą, która powinna coś przekazywać poza rolą i poza tekstem. Od idei jest reżyser.

Usta Usta 3 *** - serial komediowy, Polska 2011

powt. odc. 9 niedziela 23:45; odc. 10 - ostatni wtorek TVN 21:30

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji