Artykuły

Największy wśród wielkich

Zamiast inauguracyjnej recenzji

Miniona sobota i niedziela przyniosły inauguracyjne spektakle "Strasznego dworu" Stanisława Moniuszki, które rozpoczęły sezon artystyczny 1986/87 w nadwarciańskim grodzie. Znakomity spektakl, którego premiera odbyła się przed miesiącami na deskach poznańskiego Teatru Wielkiego, skłania do zaproponowania czytelnikom miast typowej recenzji, zbioru uwag na temat miejsca Poznania wśród 8 teatrów operowych Polski. Przypomnijmy, dla porządku, iż działają obecnie poza naszym ośrodkiem sceny operowe w Bytomiu, Bydgoszczy, Gdańsku, Krakowie, Wrocławiu oraz Łodzi i Warszawie z czego te dwie ostatnie, podobnie jak poznańska, noszą zaszczytne miano Teatru Wielkiego.

Szczęśliwie złożyło się, iż w czerwcu br. na scenach naszych reprezentacyjnych oper obejrzałem kolejno w Poznaniu (7.6.) mozartowski "Czarodziejski flet" w Warszawie (22.6.) "Aidę" G. Verdiego i w Łodzi (29.6.) sławne "Rigoletto".

Spostrzeżenia, wrażenia, a tym samym porównania, zacznę od sprawy pozamuzycznej, ale w znacznym stopniu na samą produkcję wpływającej od bazy lokalowej. Podczas gdy Łódź i Warszawa dysponują najnowszymi osiągnięciami w zakresie wyposażania teatrów operowych oraz wybudowanymi lub w wypadku stolicy odrestaurowanymi budynkami, o tyle Poznań walczy od lat z potężnym gmachem "pod Pegazem" o fortecznych murach, starym wyposażeniu i windach pamiętających ostatnie lata cesarza Wilhelma. Nie zapominajmy bowiem, iż otrzymaliśmy nasz teatr w spadku po Niemcach w roku 1918 kiedy to budynek liczył niewiele lat. Od tego momentu, może z braku dokumentacji, a może z braku odpowiednich środków, teatr padał coraz gwałtowniej.

Ale może właśnie owa fatalna - od roku nieco lepsza - sytuacja lokalowa, w porównaniu z dwoma rywalami, mobilizuje do większego wysiłku, wydajniejszej pracy, czego wyniki podziwiać możemy podczas wielu wieczorów premierowych, także w trakcie wspomnianego "Czarodziejskiego fletu", podczas którego mała scena tudzież zgrzytające zapadnie obrotowej sceny nie pomniejszały efektu końcowego, sprawy najważniejszej, jaką jest poziom artystyczny.

Jak w takim razie było w stolicy i w Łodzi.

Warszawski Teatr Wielki zaprosił na spektakl totalny, efektowny jeśli założymy, iż więcej, barwniej, z przepychem, znaczy lepiej. Scenografia Andrzeja Majewskiego za kilkanaście milionów złotych zachwycić mogła rozmachem, liczbą efektów, ale nie dobrym smakiem, zgodnością z librettem i prawdą historyczną. Niewielki wpływ musiał mieć na realizatorów egiptolog dr M. G. Witkowski, skoro słuchać musieliśmy na przykład... śpiewających sarkofagów umieszczonych jak brązowe statuetki na sklepowych półkach. Salwy śmiechu wywoływał poruszający się Sfinks z dymiącymi szkarłatnymi oczyma, zjeżdżający spod sufitu Faraon (także zakuty w sarkofag), wynurzający się z ziemi "miecz święcony", wreszcie kilkakrotnie uśmiercani niewolnicy etiopscy jeszcze przed momentem, gdy Radames poprosi o łaskę dla "nieszczęśliwych".

Absurdy, te i podobne, można by mnożyć, ale gdyby mimo ich liczby ze sceny, w oryginalnej wersji włoskiej, rozbrzmiewały wspaniałe głosy, nie gwizdałbym bez opamiętania, kiedy kurtyna poszła wreszcie w dół. Posądzony zostanę o stronniczość, ale jedynie Krystyna Kujawińska, gościnnie kreująca tytułową postać odpowiadała wymogom wielkiego Teatru. Józef Stępień jako Radames i Wanda Bargiełowska (Amneris) tak skutecznie przeszkadzali brakiem wyczucia wspólnego muzykowania, iż wytrącona z równowagi Kujawińska, wspaniałą romanzę "O patria mia", zaśpiewała bez blasku w kontraście ze znakomitą w jej wykonaniu sceną "Ritorna vincitor". Dużo zarzutów skierować należało pod adresem dyrygenta Bogdana Hoffmanna za tempa nie pozwalające solistom na spokojne wyśpiewanie partii i prezentacje własnych możliwości. Osobny problem stanowił chór, który ukryty za ścianą sarkofagów (mimo otworów na oczy i usta) brzmiał stłumiony, bez dykcji i wymaganej w scenie tryumfalnej, potęgi.

Dyrektor Sławomir Pietras zaprosił do swego teatru, do Łodzi na spektakl bardzo przeciętny: mało ciekawa scenografia Jadwigi Jarosiewicz nie wykorzystująca dużych możliwości sceny łódzkiej; prymitywna reżyseria Sławomira Żerdzickiego, nudna, schematyczna, a do tego bardzo przeciętne wykonawstwo (koszmarna Magdalena - Kinga Rosińska zbyt wcześnie występująca w partii Gildy - Sylwia Maszewska). Jeśli nie wyjeżdżałem z Łodzi z poczuciem straconego czasu to dzięki Andrzejowi M. Jurkiewiczowi śpiewającemu partię Księcia pięknym głosem, kulturalnie, z dużą łatwością "góry" i nade wszystko wspaniałemu wręcz doskonałemu Władysławowi Malczewskiemu, znanemu dobrze poznaniakom z wielu pięknych kreacji na deskach naszego Teatru.

Wracając do Poznania spokojnie dokonałem podsumowania dyskusji jaką rozpocząłem ze sobą po opuszczeniu Opery Łódzkiej. PO PIERWSZE dysponujemy bardzo wyrównanym, wysokim poziomem solistów, którzy mimo zagranicznych występów i kontraktów znajdują czas na poznańskie premiery - myślę przede wszystkim o najmłodszych Barbarze Mądrej, Joannie Kozłowskiej i Tomaszu Zagórskim nie zapominając o Elżbiecie Ardam, Ewie Iżykowskiej, Stefanii Kondelli, Antoninie Kowtunow, Krystynie Kujawińskiej, Ewie Werce, Janie Czekayu i Jerzym Kulczyckim. Takiego zestawu, mimo przewagi liczebnej nie posiada bieżąco ani Łódź ani Warszawa.

PO DRUGIE dysponujemy znacznie lepszym zespołem operowej orkiestry, która nie bez powodu uchodzi za najlepszą symfoniczną w Poznaniu.

PO TRZECIE silną stroną naszych prezentacji jest coraz lepszy chór wykazujący wyraźną tendencję zwyżkową jeśli chodzi o poziom artystyczny.

PO CZWARTE - wstyd się przyznać - Teatr "pod Pegazem" nie dysponuje dobrym zespołem baletowym. Od 8 lat słuchamy o renesansie operowego baletu i na tych słowach owa odnowa pozostaje. Może byłby czas zwrócić dyrektorskie oblicze z większą uwagą i życzliwością ku zmęczonym ową sytuacją niezłym przecież tancerzom i tancerkom, którzy pod wodzą Ewy Pawlak wegetują bez jakichkolwiek perspektyw.

PO PIĄTE wreszcie, plonem pracy kilkuset osób naszego Teatru są premiery stojące zazwyczaj na bardzo wysokim poziomie. Przykładów można by mnożyć wiele od "Joanny" przez "Requiem" i "Ognistego anioła" po "Stabat Mater" i "Króla Rogera" - nie o ilość jednak chodzi. Premiery poznańskie pełne są dobrych pomysłów a nie bezsensownych udziwnień, odważnych projektów scenograficznych, a nie pozbawionych gustu i logiki monstrów. Nie ma "pod Pegazem" zbytnich fajerwerków, a choroba samochwalstwa i mówienia o sobie jawi się tu sporadycznie. Dlatego też zapewne - PO SZÓSTE - zgodnie z tym co mówi się o Poznaniu w "Pagarcie" i Ministerstwie Kultury, Teatr Wielki w naszym mieście jest pierwszą sceną operową polski, zespołem godnym reprezentowania polskiej kultury poza granicami kraju. Nie robimy skandali w Londynie i nie mamy słabych tournees po Włoszech - może właśnie dlatego mamy teatr największy wśród wielkich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji