Artykuły

Pełna połowa szklanki

Wiem, że jestem trudnym współpracownikiem. Wymagam np. respektowania tego, że teren reżyserski jest całkowicie mój - mówi TATIANA MALINOWSKA-TYSZKIEWICZ, rosyjska - szczecińska reżyserka.

Może dziś porozmawiamy bardziej prywatnie?

- Nie ma problemu... Urodziłam się we Lwowie, 53 lata temu.

Takich szczegółów jak wiek nie chciałam wyciągać...

- Dlaczego? Oczywiście, kobieca kokieteria nakazuje ukrywać ten szczegół, ale z drugiej strony - z wiekiem nabywamy doświadczenia. Będąc o nie bogatsi, unikamy błędów. Ja nie widzę powodów, dla których miałabym się nie przyznawać do wieku. Wracając do prywatnej opowieści: mam w sobie mieszankę krwi rosyjskiej, polskiej, ukraińskiej, tatarskiej, żydowskiej; czasem, zwykle w dziwnych momentach, te genetyczne obciążenia się ujawniają (śmiech). Mój polski pradziadek Malinowski byt fantazyjnym hultajem, po nim dziedziczę niepokorność, brak uległości, brak umiejętności w gospodarowaniu pieniędzmi. Mam polskie obywatelstwo, ale czuję się Rosjanką. Rosję zresztą uwielbiam i bardzo boli mnie to, że wizerunek tego kraju nie jest najlepszy. Czuję takie wewnętrzne zobowiązanie, do tego, by ten odbiór zmieniać; mam nadzieję, że chociaż trochę mi się to udaje.

- W jaki sposób zainteresowała się pani reżyserią? W Polsce kobieta reżyser to niezbyt częste zjawisko.

- W Rosji chyba jeszcze rzadsze. W Polsce trafiają się kobiety pracujące w tym zawodzie, w Rosji niemal ich nie ma. Wie pani, zawsze powtarzam, że teatr to nieuleczalna choroba. Ja zaraziłam się nią w szkole, kiedy trafiłam do amatorskiego teatru. Rodzice przeprowadzali ze mną rozmowy, próbując wybić mi z głowy pomysł studiów w Instytucie Teatralnym. Mama, z wykształcenia geolog, dała spokój, gdy powiedziałam jej, że alternatywą jest studiowanie geologii (śmiech). Tata marzył o jakiejś spokojnej, pewnej pracy dla mnie. A ja mówiłam mu, że mogę zostać nawet szatniarką - byle w teatrze. No i pojechałam do Petersburga - wówczas jeszcze Leningradu, zdawać do Instytutu Teatralnego. Przeszłam dwa etapy egzaminu, na trzecim odpadłam. Wtedy zrobiło mi się wszystko jedno, gdzie będę się uczyć i zaczęłam zmieniać uczelnie: był Leningradzki Instytut Kultury, Uniwersytet Leningradzki, Moskiewski, Politechnika Lwowska. Wszystkie szybko porzucałam. W międzyczasie wyszłam za mąż za oficera i wyjechałam do Jenisiejska na Syberii. Zamieszkaliśmy w osiedlu wojskowym. Zaczęłam tam pracować jako nauczycielka śpiewu.

Śpiewu?

- No właśnie, nie umiem śpiewać, zgodzono się więc, żebym uczyła te dzieci historii muzyki. To była specyficzna młodzież, z domu dziecka. Syberia to przepiękne miejsce, nigdzie więcej nie widziałam takiego czystego nieba, i ludzie fantastyczni, otwarci, życzliwi. Gotowi są przyjąć każdego, nakarmić, przenocować i nie pytać o nic. Ale Syberia to też kraj skazańców. W Jenisiejsku mieszkali zesłani mordercy i prostytutki. To ich dzieci uczyłam. Na początku nie dawałam sobie rady. Kiedyś, gdy nie mogłam ich uspokoić, poszłam poprosić o pomoc do pokoju nauczycielskiego. Starsza koleżanka wpadła ze mną do klasy, złapała jedno z dzieci za ubranie, podniosła je do góry i krzyknęła "Gnido, jeśli się nie zamkniesz, to cię zabiję!". Przeraziło mnie to, zawsze wydawało mi się, że dzieci trzeba szanować. Szybko się zresztą ze swoimi uczniami dogadałam, pod koniec roku nie tylko słuchali Haydna i Mozarta, ale i pisali o ich muzyce wypracowania. W Jenisiejsku robiłam też teatr. Z dziećmi wystawiliśmy baśnie Andersena, a gdy zaszłam w ciążę i odeszłam ze szkoły, zorganizowałam teatr, w którym występowali oficerowie i ich żony. Wtedy też wymogłam na mężu i mamie pozwolenie na jeszcze jedną próbę dostania się na studia, reżyserskie. Pojechałam do Akademii Teatralnej w Moskwie i nieoczekiwanie dla wszystkich zostałam przyjęta.

A później skończyła pani studia i zaczęła pracować.

- Pierwszy rok spędziłam w Briańsku, potem przeniosłam się do Lwowa. Przy Lwowskim Domu Aktora stworzyłam Teatr Kameralny i prowadziłam go przez 10 lat. Wystawialiśmy - po rosyjsku i ukraińsku - sztuki wywołujące niezadowolenie władz. Cóż, czułam się wtedy Ukrainką, treści mówiące o godności i wolności tego narodu byty mi bliskie. Inni wystawiali wtedy spektakle oparte na tekstach Breżniewa, bo to przynosiło zaszczyty i pieniądze... Ale gdy upadł komunizm, uzależnienie od Moskwy zaczęto odreagowywać, zamykając rosyjskie szkoły i placówki kulturalne. Mnie powiedziano, że teraz muszę pracować wyłącznie po ukraińsku. Obudziła się we mnie przekora i powiedziałam, że ja nic nie muszę, a ci, co wystawiali Breżniewa bez namysłu się z tym zgodzili. No i podziękowano mi za pracę.

Niedługo później pojawiła się pani w Szczecinie.

- Owszem. Mój obecny mąż pracował jako spawacz. Miał wpisaną w dokumentach narodowość rosyjską i dlatego zwolniono go z pracy. Jego kolega zabrał go do Szczecina. Gdy przyjechałam go odwiedzić, z miejsca się w tym mieście zakochałam. Mąż zabrał mnie też na wycieczkę nad morze. Kiedy wróciliśmy, zjedliśmy obiad złożony z rosołu z kostki i śledzia, i wtedy zrozumiałam, że ciężko tu pracując, zarabia grosze. Pomyślałam, że moje miejsce jest przy nim i przyjechałam na stałe. Byłam zresztą przekonana, że mogę zapomnieć o pracy w teatrze, że pewnie będę sprzątać czy zajmę się fryzjerstwem. Całkiem nieoczekiwanie okazało się, że jest spore zainteresowanie moją osobą. Wtedy jeszcze nie czułam, że jest jakieś powierzchowne, koniunkturalne. Pomoc komuś, kto przyjechał ze wschodu, była po prostu dobrze widziane. Ale choć nie zrobiłam wtedy żadnego złego spektaklu, z czasem zaczęto mnie odsuwać. Powiedziano mi nawet, że za dużo pracuję. Ja wiem, że jestem trudnym współpracownikiem. Wymagam np. respektowania tego, że teren reżyserski jest całkowicie mój. Nie akceptuję, żeby naruszali go aktorzy - a to może się nie podobać. Na szczęście udało mi się jakoś zainteresować tym co robię Adama Opatowicza (dyrektor Teatru Polskiego - dop. kas). Przed nim naprawdę kłaniam się nisko, dzięki niemu mam pracę i mieszkanie.

Oprócz pracy na scenie zawodowej, od pięciu lat prowadzi pani też młodzieżowy Teatr Nie Ma.

- Fantastyczny teatr! Pięć lat temu młodzież, głównie z IX LO, zwróciła się do Michała Janickiego z prośbą o wystawienie w jego Teatrze Kameralnym swojego spektaklu. Poprosili też o wskazanie kogoś, kto mógłby im pomóc. Zaproponował mnie. Początki byty trudne, wyczuwałam olbrzymi opór. W końcu udało się nam dojść do porozumienia. Praca z nimi sprawia mi wielką satysfakcję. Marzę, żeby przestano ich traktować jak teatralne kółko. Realizuję z nimi naprawdę ambitne teksty i bardzo bym chciała, by w końcu uznano ich pracę. Chcę dla nich, nie dla siebie.

Robiłam ostatnio przedstawienie oparte na "Księdze Koheleta". To tekst, który daje wiele do myślenia. Mnie nauczył dystansu. Kiedyś strasznie mi zależało na pozytywnych ocenach mojej pracy. Ale ja nie muszę się podobać każdemu, moje spektakle też nie - ważne, by mieć poczucie dobrze wykonanej pracy.

Widzieć pełną połowę szklanki?

- Dokładnie tak. Później cieszyć się z tego, co w niej zostaje. A jeszcze później z tego, że coś w niej kiedyś było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji