Artykuły

Spódnica na sztandarze

"Sztandar ze spódnicy" w reż. Uli Kijak we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Ula Kijak z tekstów Zapolskiej - fragmentów sztuk teatralnych, opowiadań, artykułów - uszyła całkiem zgrabną opowieść o kobietach, choć niekoniecznie tylko dla kobiet. "Sztandarowi ze spódnicy" przyda się jednak kilka ostrych cięć i lepiej położonych szwów. Wtedy spódnica będzie leżała jak ulał.

Od pierwszego momentu, kiedy na widownię wkracza zamaszyście Ewelina Paszke-Lowitzsch (Wredna Baba), żeby oświadczyć z całą stanowczością, że to "ambicja tylko, wygórowana pycha i ambicja każe kobietom marzyć o doktoratach, niepomnym na płeć swoją, na sytuacje, w których kobieta tak bardzo strzec i chronić sił swych i zdrowia powinna", widzimy jasno, że przeprawa ze "Sztandarem..." do łatwych nie będzie należała. Bo też Zapolska, jakkolwiek ją czytać, nie była feministką w dzisiejszym znaczeniu tego słowa i nijak nie chce się zmieścić we współczesnych ramach wytyczających polityczną poprawność, jeśli chodzi o rolę kobiety w społeczeństwie. Ba, ona od feminizmu w swojej publicystyce wyraźnie się odcinała, poddając ostrej krytyce gwiżdżące na małżeństwo emancypantki. Była za to bystrą obserwatorką domowego piekła kobiet, czemu dawała wyraz w swojej twórczości. To te wszystkie Żabusie, panny Maliczewskie, młode potulne mężatki i emancypantki, kokietki, surowe matrony, panny na wydaniu i hoże służące, które były personami jej dramatów. Mężczyźni, choć obecni, ustępowali im pola. To między płcią piękną toczyły się najbardziej zajadłe konflikty. To w kobiecym gronie dochodziło do głosu prawo dżungli, prawo silniejszego, a wymierzane kary należały do szczególnie okrutnych.

U Kijak mężczyźni zostali kompletnie relegowani, mimo że często to właśnie ich dotyczą spory, intrygi i walki. "Sztandar..." należy w całości do dziewięciu kobiet, poszufladkowanych zgodnie z duchem pisarstwa Zapolskiej. Mamy zatem m.in. Emancypantkę (Marzena Bergmann), Naiwne Cielę (Anna Kieca), Głupią Idiotkę (Beata Rakowska) czy Kokotę (Aldona Struzik). Żadna z nich nie zawaha się, żeby sięgnąć po arsenał środków, w jakie uzbroiła je natura i dokopać konkurentce. W tych relacjach - matek i córek, sióstr, przyjaciółek, szwagierek - nie ma miejsca na szczerość i dobre intencje. Jest bezwzględna walka o własny interes.

Kijak udało się odnaleźć w pisarstwie Zapolskiej ton, który dziś, po stu latach z okładem, brzmi świeżo i aktualnie. Wydaje się mówić: hola, to nie tylko ten podły, męski świat jest winny kobiecej niedoli. Winne jesteśmy sobie same, zamieniając nasze wzajemne stosunki w pole walki, do której szkolimy nasze córki już od kołyski. Nadzieję, że nie wszystko stracone, daje znakomita gra całego damskiego zespołu, w którym wyczuwa się dobrą energię wspólnoty. Nie ma tu gorszej roli - jednakowo zachwyca Agata Skowrońska jako emanująca przaśnym seksapilem Wieśniaczka, co debiutująca na scenie Współczesnego Aleksandra Listwan (wcześniej Dorotka w "Czarnoksiężniku z Krainy Oz" w Capitolu) jako Spryciula, aktoreczka, której sprytu jednak nie starczyło, żeby ocalić siebie.

Kijak sytuacje wycięte z tekstów Zapolskiej osadza w umownej przestrzeni - scenografia i kostiumy Diany Marszałek tworzą na scenie Współczesnego uwodzicielską plastyczną wizję. W pierwszym akcie, kiedy aktorki pojawiają się w gorsetach i kostiumach z epoki, jedynym elementem scenografii jest suknia ślubna, obiekt pożądania i fetysz dla bohaterek, wokół którego tańczą pełen uwielbienia taniec, niepostrzeżenie zamieniający się w żywiołowe pogo. W drugim przenosimy się w lata 50., epokę perfekcyjnych bogiń domowego ogniska, co to ugotują, uprasują, dziecko wychowają, a do tego wyglądają jak z obrazka. Niemożność spełnienia tego ideału pokazują znakomicie zainscenizowane sceny codziennego baletu związanego z prowadzeniem gospodarstwa domowego - niańczeniem dzieci, prasowaniem mężowskich koszul czy spieraniem menstruacyjnych plam ze spódnic. Ten rytuał, powtarzany setki, tysiące razy, jeśli pozwala wypaść z roli, to tylko na ułamek sekundy, wystarczający na skrzywienie ust czy zawieszony w powietrzu zamach ręki, po którym następuje nieuchronny powrót.

Niestety, ten efekt umowności, wieloznaczności i dystansu psuje nieco finał "Sztandaru...", kiedy aktorki, zdzierając z siebie krynoliny, przystępują do zbiorowej spowiedzi, w której największym wyznawanym grzechem jest to, że są kobietami. Autorki spektaklu niepotrzebnie stawiają tutaj kropkę nad "i", powielając naczelny grzech współczesnego teatru, jakim jest brak wiary w inteligencję widza. Sprawiają, że to, co unosiło się między słowami, zostaje dobitnie wyskandowane. Problem w tym, że takie hasła świetnie sprawdzają się na sztandarach. W teatrze nieco gorzej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji