Artykuły

Wokół "Pluskwy"

W dramaturgii Majakowskiego i w recepcji jego teatru "Pluskwa", jest utworem nastręczającym największe trudności. Gdy "Łaźnia" jest jednoznaczna, zwarta i okrutna w drwinie zwróconej przeciwko biurokracji, gdy atakuje słabości własnego obozu - "Pluskwa" kieruje ostrze przeciwko mieszczaństwu i jego infiltracjom. Przeciwko rodzimemu rosyjskiemu mieszczaństwu przeżywającemu w latach NEP-u krótki i bujny czas nadziei. Bezwzględna dla przeciwnika, szydząca z wszystkich jego wad i śmiesznostek, obraz prymitywnego i groteskowego w swoich snobizmach środowiska przeciwstawia wizji przyszłości, społeczeństwu jutra umieszczonemu w niebezpiecznej bliskości naszych czasów. I tutaj zaczyna się kłopot. Bo obraz przyszłości, wizja zwycięskiej rewolucji, takiej, jaką w 1928 r. widział i przekazał Majakowski, nie wydaje się nam nazbyt zachęcająca. Zwłaszcza po wszystkim, czego nauczyliśmy się i w czym uczestniczyliśmy po jego śmierci. Entuzjazm i naiwność poety pozostającego pod wyraźnym "wpływem mechanistycznych fascynacji lat dwudziestych uprościły tę wizję ponad dopuszczalne granice, a rozsiane w niej aluzje i żarty (oczywiste, a nawet konieczne w groteskowej konwencji całości) zagubiły się w czasie tak dokładnie, że dziś zupełnie nie wiadomo, co przypadkowe a co zamierzone, gdzie drwina a gdzie po prostu naiwność.

Można, oczywiście, stanąć na stanowisku, że Majakowski potępił rewolucję przybraną w technicystyczno-totalitarny kostium, skrojony w duchu wyobrażeń, jakim niewiele lat później dał wyraz Huxley w "Nowym, wspaniałym świecie" - ale to nie byłoby uczciwe. Ani intelektualnie, ani moralnie. Intelektualnie, bo w genezie i treściach "Pluskwy" nie ma w istocie materiału na taką interpretację. Stałaby się ona w ten sposób interpretacją naciąganą, wykorzystującą naiwność i uproszczenia wyobraźni dla celów sprzecznych z intencjami autora. Moralnie - bo Majakowski wierzył w rewolucję i sam nie przyjął kompromisu.

Ale niezależnie od intencji tekst wymknął się zamierzeniom, ośmieszył przyszłość i może być teraz używany w dowolnej funkcji, także jako potępienie lub ostrzeżenie - w zależności od zamierzeń teatru. To nawet kuszące: drwina z prymitywnego głupawego mieszczaństwa w imię przyszłości, która okazuje się jeszcze gorsza. Inna, stotalizowana, wysterylizowana, zglajchszachtowana, ale gorsza. Dziś już wiemy, że szczęśliwie nie tą drogą poszedł rozwój rewolucji i nie taka, przynajmniej w naszym świecie, wydaje się jej przyszłość. Jeszcze kilkanaście lat temu kusząca do radykalnych aluzji, tak efektownych np. w kieleckiej realizacji w 1955 r. - "Pluskwa" wymaga dziś już nieco innych akcentów i proporcji, innych i dla teatru trudniejszych.

Bo naiwność jej drugiej części pozostała naiwnością i automatycznie niejako ośmiesza sprawę, wokół której się koncentruje. Sprawa tymczasem nie powinna być ośmieszona. Tworzy się sprzeczność nie do przezwyciężenia, zadanie, któremu sprostać mógłby jedynie żywiołowy i pogodny humor drugiej części - ale go w tekście nie ma. Humor niezbędny na scenie, aby nieporadności wizji przesłonić życzliwym klimatem zabawy. Wrocławski inscenizator "Pluskwy", wystawionej w Teatrze Współczesnym, twórca znakomitej "Łaźni" katowickiej (z 1963 r.), Jerzy Jarocki próbował pójść podobną drogą. Próbował uwarzyć zupę na gwoździu, ale nawet jemu się to nie udało. Druga część wrocławskiej "Pluskwy" ma, owszem, bladziutki kolor, bo podbielona jest doświadczeniem i wypróbowanym, bądź co bądź, instynktem teatru. Smak jednak i zawiesistość tej "przyszłościowej" potrawy pozostawia sporo do życzenia. Cała sekwencja przedstawienia rozegrana jest we Wrocławiu w pobielonych wnętrzach wybitych zwykłymi deskami. Bohaterowie zdarzeń: lekarze, robotnicy, starcy, asystentki, ubrani są w ujednolicone białe stroje, w jakich wyraźnie widzi się przecież reminiscencje watowanek. Trochę zabawnego aktorstwa (Hunko), trochę dobrych gagów i pomysłów komediowych. Ale rozrzedzone to i mdłe, zwłaszcza po pierwszej, znakomitej części przedstawienia.

Bo Jarocki dość niepewnie czujący się wśród wieszczych pomyłek autora "Obłoku w spodniach" - w historycznie spełnionej rzeczywistości pokazał lwi pazur. Przedstawienie składa się w ten sposób z dwu wyraźnie odrębnych części, z dwu (a nawet trzech: pożar) propozycji stylistycznych różniących się nie tylko charakterem i stosunkiem do materiału, ale przede wszystkim wewnętrzną spoistością i nasyceniem, gęstością faktury i ostrością linii. Przy rozrzedzonej i jak na Jarockiego mało pomysłowej części drugiej pyszna wyrazistość ekspozycji dała obrazy o wielkiej urodzie i wysokiej sprawności - pewnie najlepsze w dotychczasowej, krótkiej wprawdzie, ale ambitnej historii tego dramatu na naszych scenach (wystawiano go w Kielcach w 1955 r. w reżyserii Ireny i Tadeusza Byrskich i w Koszalinie w 1962 r. w reżyserii Lecha Komarnickiego). Niezawodną teatralizację i instynkt teatru wzbogacony przez śpiew i liczne piosenki połączył reżyser ze świetnym wyczuciem rosyjskości i wyraźnym instynktem formalnym przejawiającym się w pieczołowitym wydobyciu i twórczym wzbogaceniu stylu, w jakim komedia została napisana. Szydercza groteska Majakowskiego, pełna rubasznego, dynamicznego humoru, ocieplona sylwetkami nieskażonych robotników z dawnego otoczenia Prisypkina, znalazła we wrocławskim przedstawieniu właściwą kontynuację. Stała się kanwą widowiska pełnego precyzji i brawury, o ostrym i sformalizowanym typie komizmu - bliskiego swoim klimatem fascynacji tamtej epoki. Ale myliłby się czytelnik mniemający na tej podstawie,, że przedstawienie Jarockiego jest jakąkolwiek rekonstrukcją stylu czy bodaj scenicznego alfabetu epoki. Przeciwnie: jest na wskroś współczesne, a tylko tradycja jest podobna, tradycja albo - po prostu - harmonia tekstu i wyrazu, literatury i teatru. Czasem jest tego odrobinę nawet za wiele (lekcja tańca w robotniczym domu noclegowym), ale to drobiazgi wobec narastającego rytmu obrazów zmierzających konsekwentnie do końcowej katastrofy.

Jest to Majakowski precyzyjny i szyderczy, pokazany przy pomocy odpowiednio uproszczonych i wyjaskrawionych środków poddanych jednak niezbędnej a w teatrze Jarockiego żelaznej nawet dyscyplinie. Niestety - nie wszyscy aktorzy dyscyplinie tej się podporządkowują, co odnosi się głównie do czołowego bohatera wieczoru, Prisypkina vel Pierra Skrypkina, którego gra Eliasz Kuziemski. Bardzo zabawny w swojej parodystycznej masce troglodyty podkreślonej jeszcze zabawnymi gierkami - wydał mi się nieco za bardzo statyczny, nazbyt jednakowy. Ta postać nie rośnie, a powinna wyraźnie rozwijać się w oczach widza. Od owego przymilania (i przymierzania) się nowobogackiego do obyczajów i norm zdobywanego świata, niechby przez pozorne lekceważenie - do rosnącej pychy i brutalności w scenie wesela. Od nieporadności i śmieszności - do zaskoczenia, przerażenia i próby przystosowania się do nowej roli w drugiej części - a tego w grze Kuziemskiego nie ma. Jest nasycenie postaci groteskową charakterystyką i wyrazistością środków oddanych w pacht plastycznej sugestywnej parodii, ale nie ma tego, czego oczekujemy od aktora dźwigającego podobną postać - nie ma jej wewnętrznego zróżnicowania. W czasie i w relacjach do kolejnych zmieniających się przecież sytuacji.

Inni aktorzy mieli już mniej wdzięczne zadania i dlatego przedstawienie pozostało przedstawieniem zespołowym, pozbawionym kreacji, gdzie soczystość poszczególnych postaci (Rozalia Pawłowna, renesans Doroty Dworzyńskiej czy Oleg Bajan Tadeusza Kamberskiego) rozpływa się w nasyceniu całego ansamblu ostrością i sugestywnością groteski. Zwycięskiej w pierwszej, ale znacznie, jak wiemy, bledszej w drugiej części. Jarocki miał znakomite partie, całkowicie panując nad materiałem i konwencją, na miarę najlepszych swoich osiągnięć w innych realizacjach - w połowie przedstawienia musiał jednak uznać nie wyższość ale nieprzydatność tego tekstu jako materiału dla swojego teatru. Prowadził samolot, w którym silnik odmówił posłuszeństwa, a to, że na jednym zaledwie źródle napędu wzbił się aż tak wysoko i doleciał tak daleko, pozostaje jego osobistą zasługą i sukcesem teatru, w jakim do recepcji Majakowskiego na naszych scenach dorzucono nowe i ważkie doświadczenie. Pokazano, co można zrobić, a czego unikać, jakie są szanse sukcesu i jakie mielizny utworu.

A w ogóle - za rzadko wystawia się Majakowskiego. Bo obok charakterystyki i losów jednej realizacji pozostaje otwarta sprawa recepcji tego dramatu. Majakowski jest na pewno jedną z ciekawszych wartości, jaką z dramaturgii rewolucyjnej może przyswoić sobie nasz teatr. Jego dynamika i pasja, zwrócona przeciwko własnym niebezpieczeństwom, tak wyraźna w "Łaźni", czyni jego dramaturgię żywą i pojemną, kryjącą świadomość i niepokój, jaki dziś, w dniach wielkiego jubileuszu, może być tylko przydatnym sojusznikiem.

Data publikacji artykułu nieznana.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji