Słodka zemsta
SŁODKĄ zemstę, po wiek wieków, zgotował hrabia Aleksander Fredro teatrowi ojczystemu. Zostawił "klejnot jedyny w skarbcu komediowym wszystkich literatur" (określenie Boya), który niezmiennie kusi swoją urodą pokolenia reżyserów. Ale po to, by zabłysnąć - godnej klejnotu wymaga oprawy. Oto smak tej zemsty: teatru pożądanie i - bywa - niemoc.
Szczęściem nie mamy do czynienia z takimi skrajnościami w Teatrze Narodowym, który wystawieniem "Zemsty" czci aż dwie godne rocznice: 150-lecie prapremiery tego arcydzieła i półwiecze scenicznej kariery Kazimierza Wichniarza, aktora, którego wszyscy kochamy.
Wzruszający odświętny wieczór pamiętać będą długo widzowie i przyjaciele, ściskający Jubilata wśród kwiatów i życzeń. Dłużej może niż sam spektakl, który wprawdzie się rządzi szlachetną poprawnością, acz nie porywa bez reszty.
Krasowski, inscenizując "Zemstę" (nie po raz pierwszy w swojej karierze), patrzy na nią nietuzinkowo. W Cześniku i Rejencie każe oglądać Pawła i Gawła, tych co to "wolnoć Tomku w swoim domku" (tak, to Fredro). Ubiera ich w towarzystwo hołyszów, którzy zdobyli niejedną kreskę na sejmikach, krzykaczy od "liberum veto", słowem w sarmackich zawadiaków - obsiadających dwory co możniejszej szlachty. Tak bywało i ten rys obyczajowy reżyser dopowiada Fredrze, przygotowując na scenę "sarmacki western", za co go już i ganiono i chwalono po wrocławskiej premierze w 1968 r.
Konsekwencje takiego spojrzenia są dość oczywiste. Zapowiada je już pierwsza scena u Cześnika: tenże w jednym bucie, widać po nocnej hulance, bracia szlachta podpici, jeszcze snują się niepewnie, jeden w dywan otulony, śpi smacznie, wszyscy, gdy trzeba wrzeszczą, aby tylko szabelkę czy pięści wyciągnąć. Krasowski się śmieje, a wraz z nim publiczność, bo tym sposobem można wprowadzić sporo dowcipu sytuacyjnego.
Ale śmiech to sprawa poważna. Wie o tym Witold Pyrkosz, wchodzący w poważnej roli na scenę Narodowego. Jego Cześnik, po 26 latach (we Wrocławiu aktor także grał tę rolę) to wulkan, który nigdy nie wybucha niepotrzebnie. Za to zna miarę własnych namiętności. Nieodparcie komiczny w geście, słowie i uczynku, jest filarem pierwszych dwóch aktów przedstawienia.
Jak Fredro przekazał - Milczek zagrzmi w akcie trzecim. Józef Nalberczak swego Rejenta wyposaża - wbrew sztampowej tradycji - nawet w rysy dość... sympatyczne. Kiedy hipokryzję zastępuje krętactwem, zdradę nazywa kłamstwem - jest przede wszystkim Rejentem w kontuszu a mniej świętoszkiem.
Bardziej fałszywi wydają się w( tym przedstawieniu młodzi, a to dlatego, że u Klary (Ewa Serwa), nad konceptem przeważa infantylizm, u Wacława (Marcin Sławiński) chęć szczerą zastępują sztubackie żarty, stwarzane dystansem do roli. Młodzie grają w tej sztuce trochę inną sztukę, co przydarza się nie tylko im zresztą. W tej "Zemście" tlą się pomysły kabaretowe, wciska farsa, mącąc komediowy ton.
Patrzmy dalej: Podstolina - królowa zaścianka Krystyna Królówna bezlitośnie prowincjonalizuje tę postać, przez co osiąga niemały efekt komiczny (śmieszki, akcentowanie wybrzmień).
W kolejności - wpada Papkin. Nie chytry lis i nie bon vivant, ale budzący politowanie żałosny służalec, tylko przypadkiem śmieszny. Tak go zobaczył Wieńczysław Gliński, otrzymujący zasłużone brawa po stynnej kwestii "krokodyla...".
A na wety jest Dyndalski. Pisze list ten z "Mocium Panie". A jak pisze! Gest, spojrzenie, dobroduszne zdziwienie i życzliwy gniew. Wichniarz-jubilat ten charakter przeczuł, zaakceptował, teraz tylko oddaje całą mocą swego wielkiego talentu.
Jak swobodną czyni komiczność tej postaci, jak naturalną!
Będzie się chodziło na tę "Zemstę" dla Wichniarza.