Artykuły

Efektowne ale martwe "Wyzwolenie"

Po "Nie-Boskiej Komedii" i "Dziadach" wielki romantyczny serial Teatru Polskiego domagał się jeszcze jakiegoś dopełnienia, czy może raczej zwieńczenia. A miało nim być, od dawna już zapowiadane przez Grzegorza Mrówczyńskiego, "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego. Za wprowadzeniem go na scenę, świętującego właśnie swoje 115-lecie teatru, zdawały się przemawiać dwie również tu chyba istotne racje. Ideowo-artystyczna i... budżetowa.

Ta pierwsza wynikała z przeświadczenia, że na czasy przełomu i wielkiego historii zawirowania najlepsze jest właśnie "Wyzwolenie". I że ono w tym momencie może najbardziej nas poruszyć, a zarazem sprowokować do postawienia sobie jednego jakże zasadniczego dziś pytania. Czym dla nas jest teraz cała ta nasza narodowo-romantyczna mitologia? Ciężkim bagażem w drodze do Europy, czy wciąż tak potrzebnym nam wzorcem kulturowym i świadectwem narodowej tożsamości?

Za wprowadzeniem na afisze Teatru Polskiego Wyspiańskiego przemawiały także inne jeszcze, nieporównanie bardziej prozaiczne racje. A narzucała je konieczność takiego przyspieszenia, aby to angażujące cały zespół przedstawienie znalazło się w kosztach kończącego się właśnie roku budżetowego. Bo w tym następnym, oszczędnościowym, byłoby już ono bez szans.

Jest więc ten spektakl swego rodzaju podzwonnym dla całego tego wielkiego romantycznego repertuaru, który od kilku lat określał linię programową Teatru Polskiego dyrekcji Grzegorza Mrówczyńskiego. Ale dla wielu chyba dość nieoczekiwanie stał się on jakby również podzwonnym dla wszystkich tych, sprawujących dotąd rząd dusz, Konradów, którzy zaczęli właśnie schodzić z tej wielkiej politycznej sceny, aby ustąpić na niej miejsca, trzeźwo chodzącym po ziemi biznesmenom. I w tym kontekście można by chyba postawić pytanie, czy Grzegorz Mrówczyński nie spóźnił się o ten jeden moment z tym przedstawieniem. I czy przypadkiem nie minął właśnie czas "Wyzwolenia"?

Spektakl w Teatrze Polskim zbudowany został na zasadzie owej, przypominanej chyba w programie nie bez powodu, hamletowskiej pułapki na myszy. A więc na zasadzie teatru w teatrze, w którym to aktorzy inscenizując "Zabójstwo Gonzagi" chcą poddać najsurowszemu testowi myśli i odczucia króla Klaudiusza. A to my właśnie, widzowie, mamy być tutaj tymi Klaudiuszami. I dlatego to właśnie Konrad ze sceny tak bacznie, przy światłach skierowanych wprost na widownię przypatrywał się nam. Ale gdy tak patrzył na nas ze sceny, to co on w naszych oczach widział? Otóż w jednych oczach znużenie, w innych zmęczenie trudami codziennego dnia, a tylko w niektórych, bardzo chyba nielicznych, jakiś błysk ognia i emocji. Bo, jak sądzę, ten chłodny i typowo inscenizacyjny spektakl nie wyzwala w widzach takich spięć ducha i emocji jak Mickiewiczowskie "Dziady". I widz odbiera go raczej jako pokaz sprawnie funkcjonującej machiny teatralnej, niż prawdę aktorską postaci i własną, Grzegorza Mrówczyńskiego interpretację dramatu. Być może także dlatego, że zespół z którym wystawiał on "Dziady" był jednak nieporównanie mocniejszy od tego obecnego. Wojciech Siedlacki w roli Konrada nie ma w sobie tego młodzieńczego żaru, który porywa widownię. Niemniej z tego arcytrudnego zadania aktorskiego wychodzi on obronną ręką. Nie jest to może wielka rola, ale z całą pewnością jest solidna i rzetelna. W pamięci widza pozostają też Muza - Ireny Lipczyńskiej, Wróżka - Małgorzaty Mielcarek, Karmazyn - Mariusza Puchalskiego i Prymas - Wojciecha Kalinowskiego. Największe jednak wrażenie budzi tutaj jednak świetnie rozegrana przestrzeń sceniczna ascetycznie surowa, ale jakże funkcjonalna inscenizacyjnie plastyka - Zbigniewa Bednarowicza oraz muzyka Krzesimira Dębskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji