Artykuły

Mój mistrz Todiraş

Miałam napisać felieton na czasie, o Małych Warszawskich Spotkaniach Teatralnych, ale w ostatnich dniach zdarzyły się rzeczy, przez które zmieniłam zdanie - pisze Malina Prześluga dla e-teatru.

Po pierwsze, ku mojej olbrzymiej radości, wczoraj do Poznania zawitał Grigore Todiraş, a po drugie, po latach poszukiwań, udało mi się znaleźć w antykwariacie na Matejki jego "Drwię sobie z waszego teatru". Todiraş nie byłby sobą, gdyby nie wywrócił wszystkiego do góry nogami... Swoją drogą wczorajsze spotkanie w Teatrze Polskim jeżeli chodzi o poziom zaskoczenia było swoistą powtórką z rozrywki - pamiętamy pewnie jeszcze ostatnią wizytę Todiraşa w Polsce siedem lat temu, zdaje się, że w Teatrze Dramatycznym w Warszawie, gdy podczas wykładu o dramaturgii Jary Cimrmana wyszedł na chwilę, by zadzwonić na policję z informacją, że pod Teatr ktoś podłożył bombę. Ewakuowano cały budynek, a Todiraş krzyczał po mołdawsku do mikrofonu. Potem okazało się, że wykrzykiwał swój manifest o teatrze nieistniejącym, ale kto go tam wtedy wiedział. Performens kosztował miasto grube pieniądze, a stary Todiraş w opinii publicznej dostał wilczy bilet. I proszę, okazało się, że to właśnie mieszczański, grzeczny i poprawny Poznań zdecydował się po latach przyjąć Todiraşa w swe ramiona. A promocja wydarzenia była nielada wyczynem - trudno wypromować cokolwiek bez możliwości umieszczania informacji w sieci. Grigore konsekwentnie dba o to, by nic na jego temat nie ukazywało się w Internecie, bo, jak pisze w "Drwię sobie...": "Rzeczywistość reprezentowana przez znaki nie istnieje, jest cieniem swojego cienia. Tak jak nie istnieje władza: nie jest możliwy jednostronny stosunek sił, nad którym mogłaby nadbudować się struktura panująca, będąca zarazem w ciągłym ruchu. Internet to ruch ciągły i niejednorodny, obsceniczny i pozbawiony hiperwidzialności, rzeczy zdają się być bliskie, przezroczyste i odarte z perspektywy. Każdy, kogo szczerym pragnieniem jest tworzyć teatr widzialny, a zarazem pozbawiony namacalnego odwzorowania, czyli taki, który nie daje się opisać znakiem, powinien z tego globalnego przybytku zrezygnować. Nie godzę się, by moje życiowe dzieło trafiło na cybernetyczne wysypisko." (Swoją drogą, ciekawe ile na tym cybernetycznym wysypisku pożyje mój felieton...) I dlatego też spektakl "Niobe bez majtek" Todiraşa, który lada chwila zobaczymy na festiwalu "Bliscy nieznajomi", nie widnieje w wirtualnym programie festiwalu. A ja nie powiem, kiedy dokładnie będzie. Komu zależy, ten trafi, o. Tak czy siak, bo odbiegłam trochę od tematu - przepraszam, to z emocji - Todiraş i tym razem nie zawiódł. Pojawił się na scenie Teatru Polskiego odziany wyłącznie w chleb razowy i cały wykład poprowadził tyłem do publiczności. O numerze z chlebem właśnie czytam w "Drwię sobie...", jak się okazuje, Grigore po raz pierwszy ubrał się w chleb w 1990, gdy Naddniestrzańska Republika Mołdawska ogłosiła deklarację o niepodległości. Ciekawe, czy wiedział o tym Arti Grabowski, gdy przygotowywał swój chlebowy performens "Last hero"?

Szczerze przyznam, że byłam trochę rozczarowana, patrząc przez dwie i pół godziny na gołe plecy Todiraşa. Bardzo liczyłam na to, że uda mi się zobaczyć na żywo jego twarz, mocno okaleczoną po happeningu "Operacja OKO" ("OCHI chirurgie", Teatrul Naţional din Moldova), w którym pozbawił się widzenia obiektywnego raz na zawsze. Mój głód atrakcji wizualnych został zaspokojony tym, co usłyszałam. Teatru nie ma - mówił Todiraş, a ja tajniacko wyciągałam ku niemu szpiegowski dyktafonik - i nigdy nie było. Nie ma go i dlatego trzeba go wymyślać. To tak jak z krową dojną na łące. Widoczny i nazwany byt przestaje być interesujący: mówimy "krowa" i nie dostrzegamy niczego więcej, ponad łaty, rogi i wymiona. Wołowina wieje nudą, prawda? A spójrzmy na krowę jak na rzeczywistość, której się nie spodziewaliśmy, której istnienia nie podejrzewaliśmy wcale, nazwijmy ją fenomenem, zjawiskiem bez definicji, niech będzie dla nas podmiotem, z którym potencjalnie zrobić można wszystko, od szczerej rozmowy, przez rywalizację, na obiekcie zbawienia kończąc. (Tłumaczenie z angielskiego moje - tu i teraz, na gorąco.) Wtedy dopiero pojawia się widzenie intymne, którym nie musimy się z nikim dzielić, nazywać go i wyjaśniać. Robimy z nim co chcemy, bez strachu, że ktoś nasz intymny kontakt podważy. Tak zaczyna się teatr. I tak mówił Grigore i mówił, o widzeniu intymnym, o radosnej biedzie i aktorze-widmie, a ja zastanawiałam się, dlaczego tak mało się mówi o Grigorem. Przecież to od jego słów: "bijcie się, bo krew jest bliżej człowieka niż niejeden bóg" (felieton "Bij zabij" w Moldovenesci Ştiri) zaczął się w teatrze brutalizm, a po spektaklu "Traktat o kulaniu fasoli" w jego reżyserii, Tadeusz Słobodzianek napisał "Turlajgroszka".

Grigore Todiraş jak zwykle przygotował na koniec prelekcji zaskakującą ("fenomenalną"?) puentę. Tym razem nie podłożył bomby, tylko zaprosił słuchaczy na ulicę, gdzie do stojących przed Teatrem Polskim góralskich budek uwiązana była prawdziwa krowa. Bez słów ("bo słowa to balast dla treści") uwolnił krowę z pęt, sążnie klepnął i krowa pogalopowała w ułożony, mieszczański Poznań. A za nią my, ledwo trzydziestu słuchaczy, biegliśmy w ciszy, obrażeni na słowa, zmanipulowani mistrzem, głupi i ciekawi, dokąd to poprowadzi nas ten teatralny fenomen i jakie nam zaserwuje widzenie. Przyznam, że czułam się dziwnie, biegnąc przez centrum miasta za krową, ale ciekawość i chwilowa wspólnota wzięły górę.

Krowa skończyła swój bieg na Ławicy, a potem przeszła odprawę, wsiadła w samolot i z nadzieją poleciała do Indii. "Prima din aprilie" powiedział Todiraş i zniknął jakby go nigdy nie było.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji